Nie pamiętam, kiedy ostatni raz słyszałem muzykę, ale od czasu do czasu dobiega mnie coś podobnego, upiornego, dysharmonijnego, pełnego znajomych szumów i trzasków. Mój pień mózgu nie cierpi tego. Boi się tego śmiertelnie.
Pamiętam, że całe moje pokolenie zamieniło rzeczywisty świat na podrasowane Życie po Życiu. Pamiętam, że ktoś mówił: „Wampiry nie idą do Nieba”. Bo widzą piksele. Niekiedy zastanawiam się, jak czułbym się ja, wywleczony ze spokojnego grobu, żeby się trudzić dla przyjemności prostodusznych stworzeń, niegdyś będących dla mnie tylko źródłem białka. Zastanawiam się, jak bym się czuł, gdyby wykorzystano moją wadę genetyczną, żeby trzymać mnie na smyczy i pozbawić prawowitej niszy na świecie.
A potem dumam, jak by to było, wcale nic nie czuć, być stuprocentowo racjonalną, drapieżną istotą, kiedy mięso ze wszystkich stron z takim zapałem kładzie się spać…
* * *
Nie potrafię tęsknić za Sarastim. Bóg wie, że próbuję, za każdym razem, gdy odzyskuję świadomość. Uratował mi życie. Nawet mnie… uczłowieczył. Za to będę mu wdzięczny do końca życia, kiedykolwiek to będzie; ale także do końca nie przestanę go za to nienawidzić. Na pewien perwersyjny, surrealistyczny sposób mam z nim więcej wspólnego niż z którymkolwiek człowiekiem.
Ale tego uczucia po prostu w sobie nie mam. On był drapieżcą, a ja ofiarą, opłakiwanie wilka zwyczajnie nie leży w naturze owcy. Choć umarł za nasze grzechy, nie potrafię tęsknić za Sarastim.
Mogę natomiast z nim współczuć. Po tylu latach wreszcie jestem zdolny do empatii, wobec Sarastiego i całego wymarłego gatunku. Bo to nie my, ludzie, mieliśmy posiąść Ziemię, lecz wampiry. Musiały być w pewnym stopniu świadome, ale w porównaniu z naszą autoobsesją ta ich pół świadomość, pół sen była szczątkowa. Wypleniali ją. Faza przejściowa. Byli już dobrze w trakcie.
Problem polega na tym, że ludzie nie dostają konwulsji od patrzenia na krzyże. Taka uroda ewolucji: jednak kretyńska kilkupunktowa mutacja i cały naturalny porządek wali się w gruzy, a inteligencja na pół miliona lat splata się w ciasny, destrukcyjny uścisk ze świadomością. Chyba wiem, co się dzieje tam, na Ziemi: choć niektórzy może nazywają to ludobójstwem, w istocie to nieprawda. Sami sobie zgotowaliśmy ten los. Nie można winić drapieżnika, że poluje. Przecież to my ich wskrzesiliśmy. Dlaczego mieliby nie upomnieć się o to, co im należne z racji urodzenia?
Nie ludobójstwo. Poprawa przedwiecznego błędu.
Próbowałem znaleźć w tym jakąś pociechę. To… trudne. Czasem wydaje mi się, że przez całe życie usiłowałem połączyć się na nowo, odzyskać to, co straciłem, gdy moi rodzice zabili swoje jedyne dziecko. Tam, w obłoku Oorta, wreszcie mi się to udało. Dzięki wampirowi, statkowi pełnemu dziwadeł i atakującej hordzie obcych znów jestem człowiekiem. Może ostatnim. Może, zanim dotrę do domu, będę ostatnią świadomą istotą we wszechświecie.
O ile w ogóle nią jestem. Ponieważ nie mam pewności, czy w ogóle może istnieć coś takiego jak rzetelny narrator. A Cunningham mówił, że zombiaki będą świetnie umiały to udawać.
Więc tak naprawdę nie potrafię wam powiedzieć.
Musicie sobie po prostu wyobrazić, że jesteście Sirim Keetonem.
Ślepowidzenie to moja pierwsza powieściowa wyprawa w otwarty kosmos, czyli dziedzinę, w której moje formalne wykształcenie jest, przyznaję, dość ograniczone. W tym sensie ta powieść nie jest bardzo odległa od moich poprzednich — z tym, że choć o ekologii morskich głębin także wiedziałem niewiele, większość Was wiedziała jeszcze mniej, a doktorat z biologii oceanicznej pozwalał mi przez całą trylogię przynajmniej przekonująco udawać. Natomiast kurs Ślepowidzenia prowadzi przez całkowicie inną nieważkość — tu godny zaufania przewodnik był jeszcze ważniejszy. Zatem, po pierwsze, chciałbym podziękować profesorowi Jaymie Matthewsowi z University of British Columbia, astronomowi, imprezowiczowi i znakomitemu filtrowi dla pomysłów, którymi weń ciskałem. Dziękuję także Donaldowi Simmonsowi, inżynierowi lotnictwa i astronautyki, przyjemnie taniemu we wspólnych wyjściach do knajpy, który przejrzał projekt mojego Tezeusza (zwłaszcza napędu i bębna) i udzielał mi wskazówek dotyczących promieniowania i ochrony przed nim. Obaj cierpliwie filtrowali co gorsze z moich wtop. (Co nie oznacza, że w książce żadnych już nie ma, a jedynie, że te, które pozostały, wynikają z mojego lekceważenia, nie ich. Albo po prostu wymagała ich fabuła).
David Hartwell był, jak zawsze, moim redaktorem i kontaktem w Kwaterze Głównej Wrogiego Imperium. Podejrzewam, że Ślepowidzenie było twardym orzechem do zgryzienia dla nas obu: kupa niezbędnej teorii groziła przytłoczeniem fabuły, nie wspominając już o wywołaniu u czytelnika więzi z niespecjalnie milusimi bohaterami. Dalej nie wiem, w jakim stopniu to się udało, a w jakim nie, jestem jednak niezwykle wdzięczny losowi, że mój pierwszy pasażer trenował wcześniej na wszystkich od Heinleina po Herberta.
Banda pisarzy, tych co zawsze, krytykowała pierwsze kilka rozdziałów książki i odsyłała mnie z płaczem z powrotem do biurka: Michael Carr, Laurie Channer, Cory Doctorow, Rebecca Maines, David Nickle, John McDaid, Steve Samenski, Rob Stauffer i świętej pamięci Paul York. Na naszym dorocznym zjeździe na wyspie wszyscy podzielili się ze mną cennymi przemyśleniami i krytyką; wyróżnienie otrzymuje Dave Nickle, za całoroczne dodatkowe uwagi, przeważnie o nieludzkich porach. Tym samym jednak wyłączam Dave’a spod standardowego tekstu wklejanego przez nas, autorów, do Podziękowań, głoszącego, że wszystkie błędy są wyłącznie moje. Przynajmniej niektóre z zawartych w książce potknięć są prawdopodobnie zasługą Dave’a.
Profesorowie Dan Brooks i Deborah MacLennan, oboje z University of Toronto, zapewnili mi intelektualną stymulację środowiska akademickiego, pozbawioną politycznego i biurokratycznego pieprzenia, które na ogół jest jego nieodłącznym towarzyszem. Mam u nich dług wdzięczności za litry alkoholu i godziny dyskusji nad przedstawionymi w powieści problemami, a także za inne rzeczy, które gówno Was obchodzą. Zaś w kategorii „rozmaitości nie do poszufladkowania”, Andre Breault zapewnił mi azyl na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie ukończyłem pierwszą wersję książki. Isaac Szpindel — ten prawdziwy — pomagał mi, jak zawsze, przy różnych neurofizjologicznych szczegółach, a Susan James (która też istnieje, choć formę ma trochę bardziej spójną) opowiedziała mi o podejściu lingwistów do scenariusza Pierwszego Kontaktu. Lisa Beaton podpowiadała mi tytuły przydatnych prac, w rozpaczliwej próbie pokuty za sprzedaż duszy Wielkiej Farmacji. Laurie Channer zaś ogólnie mnie wysłuchiwała i ze mną, no cóż, wytrzymywała. Dziękuję także Karlowi Schroederowi, z którym przegadałem sporo pomysłów dotyczących kwestii „świadomość kontra inteligencja”. Niektóre fragmenty Ślepowidzenia można potraktować jako replikę na argumenty przedstawione w powieści Permanence Karla. Nie zgadzam się z niemal każdym krokiem jego rozumowania i wciąż łamię sobie głowę, jak to możliwe, że doszliśmy w zasadzie do tych samych wniosków.
Źródła i uwagi mające przekonać Was, że nie jestem całkiem stuknięty (albo przynajmniej onieśmielić na tyle, żebyście się zamknęli). Dodatkowe punkty za przeczytanie.
KRÓTKI ELEMENTARZ BIOLOGII WAMPIRÓW
Читать дальше