— Isaac znalazł parę guzów — zauważył.
Kiwnąłem głową i zakaszlałem. Bolało mnie gardło. Mdłości były już na tyle silne, że przedostawały się pod przeponę.
— Michelle — powtórzył Sarasti.
— Tu mam jeszcze parę — ciągnął Cunningham. — Na dnie czaszki. Ale na razie kilkadziesiąt komórek, nie opłaca się wypalać.
— Jestem. — Głos Michelle nawet przez ConSensus był ledwie słyszalny, ale przynajmniej brzmiał dorośle. — Jestem.
— Powiedz, co pamiętasz?
— Czułam… że… no, po prostu jechałam z mamą i ona nagle zniknęła, nie było nikogo, więc musiałam… przejąć kontrolę…
— Widzisz, jak zamyka się przegroda?
— Nie bardzo. Poczułam, że robi się ciemno, ale kiedy się odwróciłam, już byliśmy zamknięci. I wtedy poczułam coś za sobą, nie było głośne ani ostre, tylko jakby na mnie wpadło, chwyciło mnie… i… i… Przepraszam — dodała po chwili. — Jestem trochę… nieprzytomna…
Sarasti czekał.
— Isaac — wyszeptała Michelle. — On…
— Tak. — Pauza. — Bardzo nad tym ubolewamy.
— Może… da się go naprawić?
— Nie. Uszkodzony mózg. — W głosie wampira brzmiało coś przypominającego współczucie, emocja wyćwiczona przez wprawnego naśladowcę. I jeszcze coś — niemal niedostrzegalny głód, subtelna odrobina pokusy. Zapewne nie słyszał tego nikt poza mną.
Byliśmy chorzy i pogarszało nam się z każdą chwilą. Słabi i ranni wabią drapieżców.
Michelle znów zamilkła. A gdy się odezwała, jej głos tylko trochę się łamał:
— Nie mam za wiele do powiedzenia. Złapało mnie. Potem puściło. Rozpadłam się na kawałki i nie mogę wyjaśnić czemu, poza faktem, że to pieprzone miejsce robi z ludźmi takie rzeczy, a ja byłam… słaba. Przykro mi. Nic więcej nie wiem.
— Dziękuję — powiedział po dłuższej chwili Sarasti.
— Mogę… jeśli nie macie nic przeciwko, już pójdę.
— Dobrze — odrzekł Sarasti.
Michelle zniknęła pod powierzchnią, obracająca się mesa przepłynęła przede mną. Nie widziałem, kto ją zastąpił.
— Trepy nic nie widziały — dodała Bates. — Kiedy przebiliśmy przegrodę, tunel za nią był pusty.
— Każdy złoczyńca miał mnóstwo czasu, żeby zwiać — powiedział Cunningham. Wbił stopy w pokład i chwycił poręcz.
Subbęben zaczął się obracać. Przesunąłem się ukośnie, trzymany więzami.
— Nie przeczę — odparła Bates. — Ale jeśli czegoś o tym miejscu się dowiedzieliśmy, to właśnie tego, że tam nie można wierzyć własnym zmysłom.
— Ale uwierz zmysłom Michelle — wtrącił Sarasti.
Robiłem się coraz cięższy, on zaś otworzył okno: widziany okiem trepa rozmyty jasny kleks majaczący za półprzejrzystymi pergaminowymi włóknami wypatroszonej przegrody. Obraz lekko zafalował, gdy robot natrafił na jakieś lokalne ognisko magnetyczne, potem odtworzył się od nowa. Zadrżał — i znów od nowa. Zapętlone sześć sekund.
— Obok Bandy coś widać.
Niewampiry nic tam nie widziały. Sarasti zatrzymał obraz, ewidentnie uświadamiając sobie ten fakt.
— Linie dyfrakcyjne dla pojedynczego źródła światła na otwartej przestrzeni nie zgadzają się. Widzę elementy ciemniejsze i odbijające światło. Tutaj… — w dwóch niczym się niewyróżniających punktach ekranu pojawił się kursor — …i tutaj mamy dwa ciemne obiekty rozpraszające światło, blisko siebie, podobnej wielkości. Jeden to Banda. Drugi nie wiadomo.
— Zaraz — powiedział Cunningham. — Skoro ty to widzisz w tych warunkach, dlaczego Su… dlaczego Michelle nic nie widziała?
— Jest synestetyczką — przypomniał Sarasti. — Ty widzisz. Ona czuje.
BioMed delikatnie szarpnął, synchronizując rotację z resztą bębna; poręcz schowała się w pokładzie. Coś bez oczu obserwowało, jak się temu przyglądam, gdzieś z odległego zakamarka.
— Cholera — szepnęła Bates. — Mamy tu kogoś.
* * *
Nawiasem mówiąc, oni wszyscy wyrażali się całkiem inaczej. Gdybym ich zapisywał dosłownie, słyszelibyście totalny bełkot — z pół tuzina języków plus Babel osobistych idiomów.
Co prostsze tiki jednak się przedostawały — dobroduszna wojowniczość Saschy, niechęć Sarastiego do czasu przeszłego. Cunningham na skutek nieprzewidzianego zajścia podczas prac nad płatem skroniowym stracił większość zaimków osobowych rodzaju męskiego i żeńskiego. Ale to dalece nie wszystko. Prawie wszyscy w co drugim zdaniu mieszali angielski, hindi i hadza; żaden prawdziwy naukowiec nie pozwalał sobie krępować myśli konceptualnymi ograniczeniami jednego języka. Czasem zaś zachowywali się jak syntetycy — porozumiewali się niezrozumiałymi dla zwyklaka chrząknięciami i gestami. To nie jest tak, że najściślejszej czołówce brakuje umiejętności interpersonalnych; po prostu po przejściu pewnego progu formalny język działa cholernie wolno.
Wyjątkiem była Susan James. Chodząca sprzeczność — kobieta tak oddana Komunikacji jako Czynnikowi Jednoczącemu, że na potwierdzenie tej tezy dała sobie posiekać mózg na oddzielne fragmenty. Chyba tylko ją obchodziło, z kim akurat rozmawia. Reszta mówiła wyłącznie swoim językiem, nawet rozmawiając z kimś innym. Nawet inne persony James komunikowały swoje myśli na własny sposób, niech każdy sobie przetłumaczy, jak umie. To nie stanowiło problemu. Na Tezeuszu wszyscy umieli czytać się nawzajem.
Lecz Susan to nie interesowało. Zawsze dobierała słowa do adresata, adaptowała się.
Jestem przekaźnikiem. Istnieję, żeby wypełniać lukę — gdybym tylko relacjonował ich słowa, niczego bym nie wypełniał. Mówię więc, co mieli na myśli — zrozumiecie z tego, ile tylko dacie radę.
Oprócz Susan James, lingwistki i herszta Bandy, której ufam na tyle, by mogła mówić sama.
* * *
Piętnaście minut do apogeum: maksymalnie bezpieczna odległość, na wypadek, gdyby Rorschach postanowił kontratakować. Daleko pod nami pole magnetyczne artefaktu uciskało atmosferę Bena jak mały palec Boży. Spływały pod niego wielkie, ciemne chmury burzowe; za nim zderzały się skłębione zawijasy.
Piętnaście minut do apogeum, a Bates cały czas liczy, że Sarasti zmieni zdanie.
To w pewnym sensie jej wina. Gdyby potraktowała nowe zadanie jak kolejny krzyż, który ma nieść, może wszystko potoczyłoby się mniej więcej tak jak przedtem. Byłaby słabiutka nadzieja, że Sarasti pozwoli nam zacisnąć zęby i schodzić tam jak zwykle, choć atakują już nas nie tylko hordy siwertów, magnesów i mieszkających w id potworów, ale także sprężynowe zapadnie. Bates jednak zrobiła z tego aferę. To nie było kolejne gówno w rurze; to gówno rurę zatkało.
„Na tym czymś ledwo udaje nam się przeżyć w standardowych warunkach; jeśli zacznie nam umyślnie przeciwdziałać… nie wyobrażam sobie wystawiania się na takie ryzyko”.
Czternaście minut do apogeum i Amanda Bates nadal żałuje tych słów.
Podczas poprzednich ekspedycji nanieśliśmy na mapę dwadzieścia sześć przegród w różnych stadiach rozwoju. Prześwietlaliśmy je rentgenem i ultradźwiękami. Obserwowaliśmy, jak pełzną korytarzami albo powoli zatapiają się w ścianach. Przesłona, która zatrzasnęła się za Bandą Czworga, była całkiem innym stworzeniem.
„Jakie jest prawdopodobieństwo, że pierwsza z takim czułym spustem miała przypadkiem jeszcze pryzmaty przeciw laserom? Nie od typowego wzrostu. To było zastawione na nas.
Zastawione przez…”.
To jest druga kwestia. Trzynaście minut do apogeum, a Bates obawia się lokatorów.
Читать дальше