— Moglibyśmy spróbować jeszcze raz — powiedziała kiedyś, po kolejnym starciu potu i feromonów. — I nawet nie będziesz pamiętał, co cię tak złościło. Nie będziesz nawet pamiętał, że byłeś zły, jeśli nie chcesz.
Uśmiechnąłem się i odwróciłem wzrok; płaszczyzny jej twarzy stały się nagle chropowate i nieprzyjemne.
— Ile to już razy? Osiem? Dziewięć?
— Ja po prostu chcę, Cyg, żebyś był szczęśliwy. Prawdziwe szczęście to ogromny dar, mogę ci go dać, jeśli mi pozwolisz.
— Ty nie chcesz, żebym był szczęśliwy — powiedziałem przyjemnym tonem. — Chcesz, żebym był przebudowany pod klucz.
Przez chwilę, mmmm, mruczała z ustami przytkniętymi do mojej szyi.
Wtem:
— Co?
— Chcesz zmienić mnie w kogoś bardziej, bardziej zgodnego.
Chelsea uniosła głowę.
— Popatrz na mnie.
Przekręciłem swoją. Wyłączyła chromatofory na policzku; tatuaż, jak przeszczepiony, trzepotał teraz na ramieniu.
— Popatrz mi w oczy — dodała.
Spojrzałem na pełną niedoskonałości cerę wokół nich, na wijące się po białkach naczynia włosowate. Poczułem się lekko skonsternowany, że takie nieudane, psujące się organy, jeszcze od czasu do czasu potrafią mnie zahipnotyzować.
— No dobra — powiedziała. — To co miałeś na myśli?
Wzruszyłem ramionami.
— Ciągle udajesz, że to partnerstwo. Oboje wiemy, że to rywalizacja.
— Rywalizacja.
— A ty próbujesz mnie zmanipulować, żebym grał według twoich reguł.
— Jakich reguł?
— Żeby nasz związek działał tak, jak ty chcesz. Chelsea, ja nie myślę, że to twoja wina. Zupełnie nie. Próbujemy manipulować sobą nawzajem, odkąd… cholera, przecież to nawet nie jest ludzkie. Od czasu ssaków.
— Nie wierzę. — Pokręciła głową. Po twarzy przesunęły się nitkowate kosmyki włosów. — Mamy połowę dwudziestego pierwszego wieku, a ty wyjeżdżasz z tym gównem o wojnie płci?
— Jasne, twoje regulacje to już całkiem zaawansowany etap. Wleźć prosto do środka i przeprogramować sobie partnera na optymalną uległość.
— Co ty sobie myślisz, że ja ciebie… tresuję? Jak szczeniaka?
— Robisz, co ci podpowiada natura.
— Jezu, nie wierzę, że mogłeś wyjechać z taką bzdurą.
— Myślałem, że cenisz sobie szczerość w związku.
— W jakim związku? Według ciebie nie ma czegoś takiego. To po prostu… obustronny gwałt, czy coś w tym guście.
— Bo na tym związki polegają.
— Daruj sobie takie gówniane teksty. — Podniosła się, przełożyła stopy za brzeg łóżka. Odwróciła się do mnie plecami. — Wiem, co czuję. Tyle przynajmniej wiem. Chciałam tylko, żebyś był szczęśliwy.
— Wiem, że ty w to wierzysz — powiedziałem delikatnie. — Wiem, że to nie wydaje się strategią. Nic się nie wydaje, kiedy jest wbudowane tak głęboko. Wydaje się naturalne, właściwe. Taka sztuczka natury.
— Raczej, kurwa, kogoś innego.
Usiadłem obok niej, otarłem się o nią ramieniem. Odsunęła się.
— Znam się na tym — powiedziałem po chwili. — Wiem, jak działają ludzie. To moja praca.
Ale jej też. Każdy utrzymujący się z grzebania w mózgach musiał być świadomy tych prymitywnych sprzężeń skrytych w piwnicy. Po prostu postanowiła o tym zapomnieć; przyznanie się do czegokolwiek kłóciłoby się z jej świętym oburzeniem.
O tym chyba też mogłem powiedzieć, wiedziałem jednak, ile naprężeń może znieść układ, a na próby niszczące jeszcze nie byłem gotowy. Nie chciałem jej stracić. Nie chciałem tracić poczucia bezpieczeństwa, poczucia, że ma znaczenie, czy żyję, czy umarłem. Tylko żeby się odrobinę odsunęła. Żebym miał miejsce na zaczerpnięcie powietrza.
— Czasem straszny z ciebie gad — powiedziała.
Zadanie wykonane.
* * *
Nasze pierwsze podejście stało pod znakiem ostrożności i marginesów bezpieczeństwa. Teraz wchodziliśmy jak grupa szturmowa.
Scylla pędziła ku Rorschachowi na ponad dwóch g, gładkim, przewidywalnym łukiem kończącym się w zniszczonej bazie. W zasadzie mogłaby tam wylądować; może Sarasti chwycił dwie sroki za ogon i zaprogramował wahadłowiec na niezależne zbieranie jakichś danych. W każdym razie zrobi to bez nas — Scylla wypluła nas w kosmos prawie pięćdziesiąt kilometrów od nowego miejsca desantu, nagich i spadających na jakimś ustrojstwie ze sznurka i drutu, którego masa reakcyjna ledwo pozwalała na miękkie lądowanie i szybką ucieczkę. Nie mieliśmy nawet nad nim kontroli: sukces zależał tu od nieprzewidywalności, a jak ją najlepiej zapewnić, niż samemu nie wiedząc, co się robi?
Logika Sarastiego. Wampirza logika. Częściowo umieliśmy ją przeniknąć: gigantyczna deformacja zasklepiająca przebicie powłoki Rorschacha była wielekroć wolniejsza i bardziej kosztowna niż zastawka, która uwięziła Bandę. Fakt, że nie użyto tu takich zastawek, sugerował, że ich instalacja zajmuje jakiś czas — może trzeba przemieścić niezbędną masę, może napiąć sprężyny reakcji. To daje nam pewne okno czasowe. Możemy wyprawiać się do legowiska, dopóki lwy nie potrafią przewidzieć naszego celu i z góry zastawić tam pułapek. O ile uciekniemy, zanim to zrobią już po naszym przyjściu.
— Trzydzieści siedem minut — powiedział Sarasti, a nikt z nas nie mógł zgłębić, skąd tę liczbę wziął. Tylko Bates odważyła się zapytać. Ledwo zaszczycił ją spojrzeniem. — Nie zrozumiesz.
Wampirza logika. Niezrozumiałe wnioski z oczywistych przesłanek. Od nich zależało nasze życie.
Silniczkami manewrowymi sterował preprogramowany algorytm, żeniący Newtona z rzutami kostką. Wektor podejścia nie był całkiem losowy — odkąd wyeliminowaliśmy kłębowiska przewodów, strefy wzrostu, obszary pozbawione drogi ewakuacji w linii prostej, ślepe odcinki i nierozgałęzione segmenty („Nudne”, powiedział Sarasti, skreślając je), pozostało nam zaledwie dziesięć procent artefaktu. Spadaliśmy w kłębowisko jeżyn osiem kilometrów od poprzedniego lądowania. I tym razem nie było sposobu, żebyśmy nawet my sami przewidzieli dokładny punkt uderzenia.
Jeśli Rorschach to umie, zasługuje na wygraną.
Spadaliśmy. Zębate iglice i sękate kończyny cięły niebo ze wszystkich stron, szatkując odległy gwiazdobraz i zbliżającego się superjowisza na postrzępioną, czarno pożyłkowaną mozaikę. Trzy albo trzydzieści kilometrów od nas czubek jakiejś napuchniętej łodygi pękł, w milczeniu eksplodując naładowanymi cząstkami i mgłą z przedziurawionej, marznącej atmosfery. Jeszcze gdy bladł, widziałem wijące się skomplikowanymi spiralami wiechcie i serpentyny: pole magnetyczne Rorschacha, rzeźbiące jego własny oddech w radioaktywny deszcz ze śniegiem.
Nigdy wcześniej nie widziałem tego nieuzbrojonym okiem. Czułem się jak owad w gwiezdną zimową noc, spadający przez leśne pogorzelisko.
Nasze sanki odpaliły hamulce. Napiąłem pasy uprzęży, zasprężynowały, obiłem się o podobnie opancerzone ciało obok. Sascha. Tylko Sascha, przypomniałem sobie. Cunningham uśpił resztę środkami uspokajającymi, zostawił jeden rdzeń, samotny w grupowym ciele. Nie miałem pojęcia, że z wielokrotną osobowością da się to zrobić. Gapiła się na mnie zza szybki. Przez skafander nie widziałem żadnej jej płaszczyzny. Nie potrafiłem nic wyczytać w oczach.
Ostatnio to się strasznie często zdarzało.
Nie było z nami Cunninghama. Gdy Sarasti przydzielał fotele, nikt nie zapytał dlaczego. Biolog był teraz pierwszym spośród równych — pierwszym odmrożonym zastępcą, niemającym już nikogo za sobą. W naszej załodze nie do zastąpienia, był drugi od końca pod względem zastępowalności.
Читать дальше