A teraz powiększcie go do rozmiarów miasta.
Migotał, gdy się weń wpatrywaliśmy. Na zakrzywionych w tył tysiącmetrowych kolcach zapalały się łuki błyskawic. ConSensus pokazywał nam oświetlony błyskami krajobraz piekła, rozległy, mroczny i powichrowany. Nakładki oszukiwały. Ani trochę nie był piękny.
— Teraz już za późno — powiedziało coś z jego wnętrza. — Teraz już nie żyjecie, wszyscy, co do jednego. Susan? Jesteś tam, Susan? Ty giniesz pierwsza.
Życie jest zbyt krótkie, aby poświęcić je szachom.
Byron
Nigdy nie zamykali za sobą włazów. W kopule łatwo było się zagubić, widząc rozciągającą się na sto osiemdziesiąt stopni w każdej osi pustą, nieskończoną przestrzeń. Potrzebowali tej pustki, ale chcieli mieć w niej jakąś kotwicę; łagodne, zabłąkane światło od strony rufy, delikatny powiew z bębna, odgłosy ludzi i maszyn nieopodal. Żeby mieć jedno i drugie naraz.
Ja czekałem w bezruchu. Odczytawszy milion oczywistych sugestii w ich zachowaniu, zdążyłem zaszyć się w dziobowej śluzie, zanim mnie minęli. Dałem im parę minut i zakradłem się na zaciemniony mostek.
— Oczywiście, że odezwali się do niej po imieniu — mówił Szpindel. — Znają tylko to jedno imię. Nie pamiętasz? Sama im powiedziała.
— Tak. — Michelle nie widziała w tym pociechy.
— Zaraz, ale to wyście mówili, że gadamy z chińskim pokojem. Czyli myliliście się?
— My? Nie. Oczywiście, że nie.
— Czyli on naprawdę nie groził Suze, co nie? Nie groził nikomu. Nie miał pojęcia, co gada.
— Isaac, on jest oparty na regułach. Idzie po jakimś schemacie blokowym, który opracował, obserwując ludzki język w akcji. I te reguły jakimś sposobem kazały mu zareagować groźbami użycia siły.
— Ale skoro on nawet nie wie, co mówi…
— Nie wie. Nie ma prawa. Analizowaliśmy jego frazy na dziewiętnaście różnych sposobów, próbowaliśmy wszystkich możliwych długości jednostek konceptualnych… — Długi głęboki wdech. — Ale, Isaac, on zaatakował sondę.
— Diabełek podleciał za blisko do którejś z tych elektrod. Przeszła iskra i tyle.
— Czyli nie uważasz, że Rorschach jest wrogi?
— Wrogi — powiedział w końcu Szpindel. — Przyjazny. Nauczyliśmy się tych słów na Ziemi, nie? Nie mamy pojęcia, czy tutaj się w ogóle do czegoś nadają. — Jego usta delikatnie cmoknęły. — Ale myślę, że może to być coś w rodzaju „wrogiego”.
Michelle westchnęła.
— Isaac, nie ma powodu… rozumiesz, to nie ma sensu, żeby był. Nie mamy niczego, co mógłby chcieć.
— Żąda, żeby mu dać spokój — odparł Szpindel. — Nawet jeśli nie mówi tego poważnie.
Przez chwilę unosili się w milczeniu, wysoko, za grodzią.
— Dobrze, że ekranowanie wytrzymało — odezwał się wreszcie Szpindel. — To już coś. — Mówił nie tylko o Diabełku; nasza skorupa była teraz pokryta tym samym materiałem. Zużyliśmy dwie trzecie posiadanych substratów, ale nikt nie chciał polegać na samych polach statku w obliczu czegoś robiącego takie numery ze spektrum elektromagnetycznym.
— Co zrobimy, jeśli nas zaatakują? — zapytała Michelle.
— Dowiemy się maksymalnie dużo. I będziemy kontratakować. Dopóki się da.
— Jeśli się da. Isaacu, popatrz tylko na to. Nie obchodzi mnie, czy to embrion, czy nie embrion. Powiedz mi po prostu, że jest jakaś nadzieja, że mamy jakąś szansę.
— Szansę… no nie wiem. Ale nadzieję na pewno.
— Przedtem mówiłeś co innego.
— Ale zawsze jest jakiś sposób, żeby wygrać.
— Gdybym ja to powiedziała, nazwałbyś to chciejstwem.
— I tak by było. Ale mówię to ja, więc to teoria gier.
— Jezu, Isaacu, znowu ta teoria gier.
— Czekaj, posłuchaj. Myślisz o obcych tak, jakby byli jakimiś ssakami. Zwierzętami, które troszczą się o własne inwestycje.
— A skąd wiadomo, że nie?
— Nie da się chronić potomstwa odległego od ciebie o wiele lat świetlnych. Oni są zdani tylko na siebie, a wszechświat wielki, zimny i niebezpieczny, więc większości się nie uda, nie? Najlepiej więc natłuc miliony dzieci i mieć mizerną pociechę z faktu, że kilkorgu zawsze się poszczęści. Myślenie całkiem obce ssakom, Misz. Chcesz jakiegoś ziemskiego porównania, pomyśl o nasionach mniszka. Albo o śledziach.
Łagodne westchnienie.
— Czyli są międzygwiezdnymi śledziami. To wcale nie znaczy, że nie mogą nas zmiażdżyć.
— Tylko że nie wiedzą o nas, nie z góry. Dmuchawce nie wiedzą, z czym przyjdzie im się zmierzyć, zanim wykiełkują. Może z niczym. Może z jakimś paralitycznym zielskiem, które jest miękkie jak trawa na wietrze. A może z czymś, co kopnie je w dupę tak, że polecą do obłoku Magellana. Nie wiedzą i nie ma jakiejś uniwersalnej strategii przetrwania. Coś znakomicie działającego przeciwko jednemu graczowi, zda się na nic przeciwko innemu. Najlepiej więc mieszać strategie, opierając się na prawdopodobieństwie. Jak rzut obciążonymi kośćmi, który daje ci najlepszy średni wynik w całej grze, mimo że parę razy spieprzyłeś i wybrałeś złą strategię. Taki jest koszt. A to oznacza — to oznacza! — że słabi gracze nie tylko mogą wygrać z lepszymi, ale od czasu do czasu statystycznie musi się tak stać.
Michelle parsknęła.
— To jest ta twoja teoria gier? Papier, nożyce, kamień plus statystyka?
Szpindel chyba nie załapał aluzji. Chwilę się nie odzywał, dość długo, by wyszukać podpowiedz; potem zarżał jak koń.
— Papier, nożyce, kamień! Jasne!
Michelle trawiła to przez chwilę.
— Super, że spróbowałeś, ale to zadziała tylko jeśli druga strona gra na chybił trafił, a skoro z góry wiedzą, z kim mają do czynienia, wcale nie muszą tak robić. Bo oni, kotku, mają o nas całkiem sporo informacji…
Grozili Susan. Z imienia.
— Wszystkiego nie wiedzą — upierał się Szpindel. — A ta zasada sprawdza się dla dowolnego scenariusza z niepełną informacją, nie tylko ekstremum, w którym przeciwnik nic nie wie.
— Ale nie tak dobrze.
— Trochę, a to już daje nam szansę. Kiedy trwa rozdanie, nie ma już znaczenia, jak dobra jesteś w pokera, nie? Karty przychodzą z takim samym prawdopodobieństwem.
— No to już wiem, w co gramy. W pokera.
— Ciesz się, że nie w szachy. Nie mielibyśmy żadnych szans.
— Ej, to ja mam robić w tym związku za optymistę.
— I robisz. Ja jestem po prostu pogodnym fatalistą. Wszyscy wchodzimy na scenę w połowie sztuki, staramy się jak możemy, ale zginiemy dobrze przed końcem.
— Cały Isaac. Mistrz scenariuszy bez szans.
— Da się wygrać. Wygrywa ten, kto najlepiej oceni, jaki będzie wynik.
— Czyli naprawdę po prostu zgadujesz.
— Tia. Bez danych nie da się snuć świadomych domysłów, nie? Zresztą możliwe, że my pierwsi się dowiemy, co się stanie z całą ludzkością. Jak dla mnie, to awans co najmniej do półfinałów.
Michelle przez dłuższą chwilę nie odpowiadała. A gdy się odezwała, nie usłyszałem, co mówi.
Szpindel też.
— Słucham? — zapytał.
— „Z niewidocznych na niezwyciężonych”, mówiłeś. Pamiętasz?
— Uhm. Dzień Pełnoletności Rorschacha.
— Kiedy to będzie?
— Nie mam pojęcia. Ale na pewno tego nie przeoczymy. I dlatego nie wydaje mi się, że on nas atakuje.
Spojrzała nań pytająco.
— Bo kiedy już to zrobi, to nie klepnie nam z liścia jak jakiś frajer — powiedział. — Kiedy ten skurwiel się uniesie, wszyscy zauważymy.
Nagle coś mi mignęło z tyłu. Odwróciłem się w ciasnym przejściu i stłumiłem krzyk: coś wężowym ruchem skryło się za rogiem, coś z kończynami, ledwo dostrzeżone, natychmiast zniknęło.
Читать дальше