Sascha wyszczerzyła zęby.
— Widzicie? W ogóle się nie obrazili o tego włochatego fiuta.
— Nie odpowiadaj — polecił Sarasti.
Diabełek, szybując, kichnął. Srebrne paski pomknęły przez próżnię do celu: miliony jaskrawo błyszczących kompasowych igiełek, tak szybkich, że nawet Tezeusz wydawał się przy nich wolny. Zniknęły w jednej chwili. Sonda obserwowała ich ucieczkę, omiatając laserowymi oczyma stopień po stopniu całe niebo dwa razy w sekundę, starannie zapamiętując każdziuteńki błysk folii. Igiełki tylko na początku leciały wzdłuż choćby z grubsza prostych linii: potem raptownie zawirowały spiralami Lorentza, ostrymi łukami i korkociągami i popędziły nowymi, skomplikowanymi trajektoriami — iście relatywistycznymi. W ConSensusie zarysowały się kontury pola magnetycznego Rorschacha, na pierwszy rzut oka przypominające warstwową, szklaną cebulę.
— Bździąąąą — mlasnął Szpindel.
Za drugim rzutem oka cebula zrobaczywiała. Ukazały się wgłobienia, długie, kręte tunele energii pieniące się fraktalnie przy kolejnych powiększeniach.
— Rorschach do Tezeusza. Witam. Jesteś tam?
Holograficzna wstawka z boku głównego ekranu zobrazowała punkty zmiennego trójkąta — Tezeusz w wierzchołku, Rorschach i Diabełek tworzący wąską podstawę.
— Rorschach do Tezeusza. Widzę cię, widzę…
— Ona ma o wiele luźniejszy sposób mówienia niż on przedtem.
Sascha uniosła wzrok na Sarastiego, ale nie zapytała: „Pewien jesteś?”. Jednak zaczęła się zastanawiać. Rozważać potencjalne skutki błędu, teraz, gdy już go popełniliśmy. Było za późno na drugą, przytomniejszą myśl — ale dla Saschy na tym polegał postęp. A zresztą to Sarasti zdecydował.
W magnetosferze Rorschacha rysowały się wielkie pętle. Niewidoczne dla ludzkich oczu, nawet na taktycznym obrazie były mocno niewyraźne — dipolowe paski rozsiały się po niebie tak rzadko, że nawet Kapitan musiał zgadywać. Nowe makrostruktury wisiały pośrodku magnetosfery jak zagnieżdżone kardany jakiegoś wielkiego, urojonego żyroskopu.
— Widzę, że nie zmieniliście wektora — stwierdził Rorschach. — Naprawdę nie zalecamy dalszego podejścia. Poważnie. Przez wzgląd na wasze bezpieczeństwo.
Szpindel pokręcił głową.
— Ej, Mandy, ten Rorschach gada coś do Diabełka?
— Nawet jeśli, to ja tego nie widzę. Ani padającego światła, ani skierowanego promieniowania EM. — Uśmiechnęła się ponuro. — Chyba rzeczywiście prześliznął się pod radarem. I nie mów do mnie „Mandy”.
Tezeusz jęknął, skręcając. Zachwiałem się w niskiej pseudograwitacji, musiałem się czegoś przytrzymać.
— Korekta kursu — rzuciła Bates. — Jakiś niespodziewany kamień.
— Rorschach do Tezeusza. Proszę o odpowiedź. Wasz aktualny kurs jest niedopuszczalny. Powtarzam: wasz aktualny kurs jest niedopuszczalny. Stanowczo żądam zmiany kursu.
Sonda szybowała już zaledwie parę kilometrów od przedniej krawędzi Rorschacha. Z tak bliska przesyłała nam o wiele więcej niż pola magnetyczne: obraz samego Rorschacha w symbolice jaskrawych, taktycznych kolorów. Niewidzialne krzywe i impulsy skrzyły się w ConSensusie dowolnymi schematami barwnymi: grawitacja, odbijanie światła, emisja cieplna. Eksplodujące z czubków kolców potężne elektryczne wyładowania oddawał cytrynowym pastelem. Przyjazna dla użytkownika grafika zmieniła Rorschacha w obiekt z kreskówki.
— Rorschach do Tezeusza. Proszę o odpowiedź.
Tezeusz zawarczał, zygzakując. Na ekranie taktycznym sześć tysięcy metrów po prawej stronie przeleciał kolejny dopiero co namierzony kosmiczny śmieć.
— Rorschach do Tezeusza. Jeśli nie możecie odpowiedzieć, proszę… Niech to szlag!
Kreskówkowa sylwetka zamigotała i zgasła.
Zauważyłem jednak, co się stało w ostatniej chwili: Diabełek przeleciał blisko którejś z niewidzialnych pętli; wyskoczył język energii, szybki jak u żaby; i koniec transmisji.
— Teraz widzę, co knujecie, lachociągi. Myślicie, że my tu, kurwa, ślepi jesteśmy?!
Sascha zacisnęła zęby.
— My…
— Nie — powiedział Sarasti.
— Ale on nam…
Sarasti zasyczał z głębi gardła. W życiu nie słyszałem ssaka wydającego taki dźwięk. Sascha natychmiast zamilkła.
Bates walczyła z ustawieniami instrumentów.
— Mam jeszcze… zaraz…
— Macie to, kurwa, natychmiast zabrać, słyszycie, kutafony? Już!
— Mam ją. — Bates zgrzytnęła zębami, wznawiając transmisję. — Trzeba było tylko z powrotem złapać jej laser.
Sonda została porządnie wykopana z kursu — jakby przechodziła przez bród w rzece, trafiła na przydenny prąd i wessało ją w wodospad — ale wciąż mówiła i się poruszała.
Ledwo co. Diabełek chwiał się i zataczał bezwładnie w ciasnych splotach magnetosfery Rorschacha. Przed jego okiem potężniał artefakt. Transmisja się przycinała.
— Podchodzić dalej — powiedział spokojnie Sarasti.
— Bardzo chętnie — wycedziła przez zęby Bates. — Próbuję.
Tezeusz znów opadł, wchodząc w korkociąg. Przysiągłbym, że przez chwilę usłyszałem zgrzyt łożysk bębna. Przez ekran pożeglowała kolejna skała.
— Myślałem, że śledzicie te rzeczy — sarknął Szpindel.
— Tezeusz, chcecie rozpocząć wojnę? Myślicie, że macie jakieś szanse?
— Nie atakuje — powiedział Sarasti.
— A może? — Bates nie podnosiła głosu. Widziałem, ile ją to kosztuje. — Jeśli Rorschach kontroluje tory tych…
— Rozkład normalny. Nieznaczne korekty kursu. — Miał na myśli to, że nieznaczne statystycznie; reszcie przyspieszenia i rzężenia kadłuba statku wydawały się dość znaczne.
— A, no tak — powiedział nagle Rorschach. — Już rozumiemy. Myślicie, że tu nikogo nie ma, prawda? Jakiś konsultant za grube pieniądze mówi wam, że nie ma się czym przejmować.
Diabełek był głęboko w lesie. Przez zmniejszoną przepustowość łącza straciliśmy większość taktycznych nakładek. W słabym widzialnym świetle potężne zębate kolce Rorschacha, każdy wielkości wieżowca, jawiły się koszmarem ze wszystkich stron. Transmisja się zacinała, Bates z trudem udawało się utrzymać na osi promienia lasera. ConSensus malował na ścianach i w przestrzeni zawiłe dane telemetryczne. Nie miałem zielonego pojęcia, co znaczą.
— Myśleliście, że jesteśmy tylko chińskim pokojem — zadrwił Rorschach.
Diabełek runął na kurs zderzeniowy, łapiąc się, czego tylko mógł.
— Wasz błąd, Tezeusz.
Uderzył w coś.
I nagle nasz widok eksplodował Rorschachem — bez załamujących światło nakładek, profili, symulacji w nienaturalnych kolorach. Oto był, nagi nawet dla ludzkich oczu.
Wyobraźcie sobie cierniową koronę, powyginaną, ciemną, matową, zbyt splątaną, by dała się nałożyć na jakąkolwiek ludzką głowę. Umieśćcie ją na orbicie wokół zepsutej gwiazdy, której odbite półświatło ledwo obrysowuje kontury jej własnych satelitów. Sporadyczne krwawe rozbłyski połyskują z zakamarków i zagłębień jak wygasające węgielki, podkreślając tylko dookolny mrok.
Wyobraźcie sobie artefakt uosabiający mękę, coś tak poskręcanego i zniekształconego, że nawet patrząc poprzez niezliczone lata świetlne oraz niewyobrażalne różnice w biologii i myśleniu, nie da się nie czuć, że sama ta konstrukcja cierpi ból.
Читать дальше