Data: 15 Gru 2011, 23:11 EST
Od: Petera G. Hobsona
Do: Moich braci
Temat: Prośba o konferencję w czasie rzeczywistym
Muszę natychmiast odbyć z wami wszystkimi konferencję w czasie rzeczywistym.
Proszę o odpowiedź.
Nie upłynęło wiele czasu, nim jej udzielili.
— Jestem — powiedział jeden z jego duchów.
— Dobry wieczór, Pete — rzucił następny.
— O co chodzi? — zapytał trzeci.
Cała trójka używała tego samego chipu głosowego. Dopóki kopie się nie przedstawiły, nie potrafił rozpoznać, która z nich przemawia. Choć wiedział, z których węzłów korzystały, rozróżnienie ich było niemożliwe. To jednak nie miało znaczenia.
— Wiem, co jest grane — oznajmił Peter. — Wiem, że jeden z was zabija ludzi w moim imieniu. Dziś jednak zagrożono Cathy. Nie będę tego tolerował. Jej nie może stać się żadna krzywda. Ani teraz, ani nigdy. Jasne?
Cisza.
— Jasne?
Wciąż nie było odpowiedzi.
Peter westchnął poirytowany.
— Posłuchajcie, wiem, że we dwóch z Sarkarem nie damy rady usunąć was z sieci, ale jeśli coś takiego się powtórzy, ujawnimy publicznie wasze istnienie. Prasa dostanie małpiego rozumu na wiadomość, że w sieci zagnieździła się mordercza sztuczna inteligencja. Nie sądźcie, że nie posuną się do pierwotnego uruchomienia, żeby się was pozbyć.
— Jestem pewien, że się mylisz, Peter — odparł głos z głośnika. — Żaden z nas nie dopuściłby się morderstwa. Jeśli jednak ujawnisz nasze istnienie — ludzie ci uwierzą.
Ostatecznie jesteś teraz sławnym Peterem Hobsonem — ale to ciebie obciąży się winą za te zbrodnie.
— Nie dbam już o to — oświadczył Peter. — Zrobię wszystko, co będzie konieczne, by chronić Cathy, nawet jeśli sam będę musiał wylądować w pace.
— Ale Cathy cię zraniła — ciągnął syntetyczny głos. — Bardziej niż ktokolwiek inny na całym świecie.
— Zranienie mnie nie jest zbrodnią główną — odpowiedział Peter. — Nie żartuję.
Jeśli jeszcze raz jej zagrozicie czy skrzywdzicie w jakikolwiek sposób, dopilnuję, żeby wszystkich was zniszczono. Znajdę jakiś sposób, by tego dokonać.
— Moglibyśmy — wyrzekł bardzo powoli elektroniczny głos — pozbyć się ciebie, żeby temu zapobiec.
— To byłoby w pewnym sensie samobójstwo — stwierdził Peter. — Albo bratobójstwo.
Tak czy inaczej, wiem, że ja bym nie zrobił czegoś takiego, a więc wy również do tego się nie posuniecie.
— Nie zabiłbyś też kochanka Cathy, a jednak jesteś przekonany, że jeden z nas to uczynił — zauważył głos.
Peter odchylił się do tyłu na krześle.
— Nie, ale… ale chciałem to zrobić. Wstyd mi to przyznać, ale pragnąłem jego śmierci.
Nie zabiłbym jednak siebie — nawet nie przyszłoby mi to do głowy — wiem więc, że wy również nie możecie myśleć o tym poważnie.
— Ale rozważasz możliwość zabicia nas — wskazał głos.
— To co innego — odparł Peter. — Ja jestem oryginałem. Wiecie o tym. Ja zaś w głębi serca wiem, że nie wierzę, by komputerowe kopie były równie żywe, jak osoba z krwi i kości.
A ponieważ ja tak sądzę, wy musicie być tego samego zdania.
— Być może — odparł głos.
— A teraz próbujecie zabić Cathy — powiedział Peter. — Przynajmniej to musi się skończyć. Nie wolno wam jej skrzywdzić, grozić ani zrobić jej cokolwiek złego.
— Ale ona cię zraniła — powtórzył syntezator.
— Tak — przyznał poirytowany Peter. — Zraniła mnie. Ale większą krzywdą byłby dla mnie jej brak. Jej śmierć by mnie zabiła.
— Dlaczego? — zapytał głos.
— Dlatego, że ją kocham, do cholery. Kocham ją bardziej niż samo życie. Kocham ją każdą cząstką swej jaźni.
— Naprawdę? — padło pytanie.
Peter przerwał, by odzyskać głos. Zastanowił się nad tym. Czy powiedział to tylko pod wpływem gniewu? Czy było to tylko gadanie czy też prawda, najprawdziwsza prawda?
— Tak — wyrzekł w końcu cicho. Wreszcie to zrozumiał. — Tak, naprawdę kocham ją aż tak bardzo. Bardziej niż można to wyrazić słowami.
— Najwyższy czas, żebyś to przyznał, Petey, nawet jeśli trzeba cię było do tego zmusić.
Pojedź po Cathy. Na pewno zawiozłeś ją do jej siostry. Tak ja bym postąpił na twoim miejscu. Pojedź po nią i przywieź do domu. Nic już jej nie grozi.
Następnego dnia Peter dopilnował, by Cathy bezpiecznie wyruszyła do pracy, sam jednak został w domu. Odłączył od drzwi elektroniczny system i wezwał ślusarza, żeby założył tradycyjne zamki otwierane kluczem. Gdy rzemieślnik był zajęty pracą, Peter siedział w gabinecie i gapił się w pustkę, usiłując połapać się w tym wszystkim.
Myślał o Rodzie Churchillu.
Zimny facet. Nie okazujący uczuć.
Ale brał fenelzynę. Środek przeciwdepresyjny.
Znaczyło to, rzecz jasna, że rozpoznano u niego kliniczną depresję. Mimo to w ciągu dwóch dziesięcioleci, odkąd Peter poznał Roda, nie dostrzegł w jego zachowaniu żadnej zmiany. Być może więc… być może cierpiał na depresję przez cały ten czas. Może miał ją już wówczas, gdy Cathy była jeszcze mała i dlatego był tak beznadziejnym ojcem.
Peter potrząsnął głową. Rod Churchill — nie sukinsyn, nie dupek. Po prostu chory człowiek. Brak chemicznej równowagi.
Z pewnością to go usprawiedliwiało, czyniło mniej odpowiedzialnym za to, jak traktował swe córki.
Do diabła, wszyscy jesteśmy chemicznymi maszynami, pomyślał. Sam nie potrafił funkcjonować bez porannej kawy. Nie było wątpliwości, że Cathy robiła się przed okresem bardziej drażliwa. A Hans Larsen pozwalał, by hormony kierowały nim przez całe życie.
Który Peter był prawdziwy? Niemrawy, rozdrażniony facet, który zwlekał się z łóżka każdego rana? Czy skupiona, pełna energii osoba, która przybywała do pracy po tym, jak narkotyk zwany kofeiną dokonał cudu? Która Cathy była prawdziwa? Radosna, inteligentna, seksowna kobieta, którą była przez większość czasu, czy kapryśna, kłótliwa baba, którą każdego miesiąca stawała się na kilka dni? A który Larsen był prawdziwy?
Zapijaczony, zbzikowany na punkcie seksu gbur, którego znał Peter, czy facet, który najwyraźniej dobrze wykonywał swoją pracę i był lubiany przez większość współpracowników? Kim stałby się taki typek, gdyby ktoś uciął mu kutasa, zastanowił się jałowo. Zapewne całkiem innym człowiekiem.
Co zostałoby z człowieka, gdyby usunąć czynniki pobudzające i tłumiące, hamujące i odhamowujące, testosteron i estrogeny? A co z dziećmi, które podczas porodu ucierpiały wskutek niedotlenienia? Co z dotkniętymi zespołem Downa — ludźmi, którzy byli zupełnie inni dlatego, że mieli dodatkowy dwudziesty pierwszy chromosom? Co z ofiarami autyzmu?
Albo demencji? Psychozy maniakalno-depresyjnej? Schizofrenii? Tymi, którzy cierpieli na rozszczepienie jaźni? Chorobę Alzheimera? Z pewnością nie byli oni niczemu winni. Z pewnością żadne z tych schorzeń nie wpływało na ich prawdziwą naturę. Ich duszę.
A co z tymi badaniami nad bliźniakami, o których wspominała kontrolna kopia?
Natura, a nie wychowanie, kierowała naszym zachowaniem. Kiedy nie tańczyliśmy na chemiczną melodię, maszerowaliśmy w rytm genetycznego werbla.
Ale Rod Churchill szukał pomocy.
Jeśli rzeczywiście zabito go w sposób sugerowany przez inspektor Philo, kopia musiała wiedzieć, że Rod brał fenelzynę. Z pewnością zajrzała do bazy danych leków i zrozumiała, na co go leczono. Czy możliwe, by nie pojęła, że choć terapię podjęto niedawno, choroba mogła trwać już od dawna? Z pewnością byłoby to dowodem wystarczającym do uchylenia kary śmierci, której wymierzenie rozważała?
Читать дальше