Pociski wystrzelone z obiektu nieruchomego nie zdążały nabrać dostatecznej szybkości, by skutecznie uniknąć obrony. Martinez i Kelly niszczyli je ze sportowym zapałem — Martineza cieszyła szczególna synchronizacja, z jaką wybierali i likwidowali cele. Radość sprawiał mu szeroki uśmiech dziewczyny, kiedy celowała i strzelała, i jej przyjemny kontralt, kiedy krzyczała triumfalnie.
Gdy pozbyto się pocisków, Martinez kazał zredukować przyśpieszenie do pół g. Potem wywołał kucharzy i zapytał, czy zwycięska uczta „Korony” da się jeszcze uratować. Kucharze stwierdzili, że kolacja dla kapitana i oficerów, i przygotowane na nią delikatne sosy, które obficie przyozdobiły ściany kuchni podczas nieważkości, są raczej bezpowrotnie stracone, ale solidniejszy posiłek dla załogi prawdopodobnie będzie można odzyskać. Martinez kazał im przystąpić do pracy, a kiedy zameldowali, że odnieśli sukces, powiedział załogantom, że mogą zdjąć skafandry próżniowe i w kilku turach iść na kolację.
Sam jadł w drugiej turze; przedtem wyznaczył Vonderheydte’a na oficera wachtowego i udzielił mu ścisłych instrukcji, by go zawołał w razie jakichkolwiek zmian. W drugiej turze jadło tylko ośmioro członków załogi, oficerowie i personel razem, w mesie dla personelu. Obsługiwali ich trzej kucharze. Kilkoro ucztujących robiło jednak mnóstwo hałasu, wszyscy w wyjątkowo dobrych nastrojach głośno wyrażali wdzięczność za uniknięcie niebezpieczeństwa. Tylko jeden załogant — sekretarz kapitana, Saavedra — zachowywał się cicho, mówił niewiele, chmurzył się nad talerzem i żuł z solennym rozmysłem.
Martinez siedział naprzeciwko Kelly. Szczupła kadet nadal miała na twarzy ten sam szeroki uśmiech, z jakim gromiła nadlatujące pociski, i teraz wraz z Martinezem ponownie przeżywali ucieczkę, kolejne zestrzelone pociski. Upojeni szczęśliwie zakończoną bitwą i wspomnieniem wspólnego strachu, kreślili rękami w powietrzu tory strzałów. Mówili szybko, zdanie goniło zdanie.
Żyję! — myślał Martinez. Po raz pierwszy rozkoszował się tym cudem. Żyję!
— Ogromnie się bałem, że nie użyjesz klucza, kiedy ci go rzuciłem — powiedział Martinez. — Obawiałem się, że powołasz się na regulamin i odmówisz.
— Kiedy pędziło na nas osiem pocisków? — Kelly się zaśmiała. — Jestem bardzo oddana regulaminowi, ale każde oddanie ma swoje granice.
Żyję! — myślał Martinez. Radość pieniła mu się we krwi niczym szampan.
Dołączył do Kelly w windzie, która wiozła ich na pokład sterowni.
— Dziękuję — powiedział. — Dzięki, że tak dobrze ze mną współpracowałaś.
— Proszę bardzo, milordzie.
Winda stanęła na pokładzie sterowni. Martinez zaczął wychodzić, ale się zawahał. Dziki impuls zatrzepotał mu w piersiach.
— Nie chciałbym cię urazić — powiedział — ale może zjechałabyś ze mną jeszcze jeden pokład w dół, i… ach, uczcilibyśmy to, że przeżyliśmy?
Izby odnowy biologicznej mieściły się tuż za grodzią pod ich stopami. Kelly spojrzała na niego, zdziwiona.
— Nasze brzuszki są akurat teraz chyba trochę za bardzo wypchane? — odparła.
— Możesz być na wierzchu — wyjaśnił Martinez. — W ten sposób nie przygniotę cię swoim ciężarem.
Wybuchnęła krótkim, pełnym niedowierzania śmiechem i wyjrzała z windy na korytarz na zewnątrz, jak gdyby spodziewając się publiczności przy tej zaskakującej scence.
— Cóż, lordzie poruczniku — powiedziała — mam faceta na Zanshaa, a wydaje mi się, że „Korona” tam wraca.
— Rozumiem.
— Ponadto zadawanie się z kimś starszym rangą to zły pomysł.
— Rozsądna uwaga. — Skinął głową.
Spojrzała na niego. Jej czarne oczy błyszczały, a szeroki uśmiech nadal był przyklejony do twarzy.
— Wiesz co? — powiedziała. — Do diabła z tym. Już i tak złamaliśmy wszystkie zasady.
— To prawda — przyznał Martinez. — Rzeczywiście.
„Izby odnowy biologicznej” — stały przedmiot żartów zarówno we flocie, jak i poza nią — powstały nie w obleśnym umyśle jakiegoś flotowego tranzytowca, ale w efekcie konsternacji samych Wielkich Panów. Shaa, po podboju Terry, byli zakłopotani odmianami seksualności przejawianej przez nowo zdobyty gatunek, i rozsądnie nie podjęli żadnej próby ich ograniczenia. Nalegali natomiast, bez sentymentów i rzeczowo, na minimalizację skutków: każdej terrańskiej samicy wszczepiano implant antykoncepcyjny w wieku około czternastu lat. Kobieta, która osiągnęła wiek dwudziestu dwóch lat, wiek dojrzały, mogła w każdej chwili polecić lekarzowi usunąć implant. Młodsze kobiety musiały mieć na to pozwolenie jednego z rodziców lub opiekuna. Liczba niechcianych dzieci, choć nie całkiem zlikwidowana, została sprowadzona w ten sposób do znośnego poziomu.
We flocie podejście do seksu było — jeśli to możliwe — jeszcze mniej sentymentalne. Chociaż oficjalnie utrzymywano, że obojętne jest, kto spółkuje z kim, w ciągu wieków pojawiły się obyczaje mające hamować przynajmniej niektóre popędy załogi. Dowódców zniechęcano do związków z podwładnymi — bano się wymuszeń czy faworyzowania. Źle widziano również związki oficerów i poborowych, zwłaszcza gdy służyli na tym samym okręcie; związek Martineza z panią chorąży Taen mieścił się doskonale w granicach tolerancji. Stosunki między kapitanem i osobą z załogi uważano nie tylko za pogwałcenie zwyczaju, ale również za zły znak.
Oficerom zostawiano pewną furtkę: pozwalano im na trzymanie służących, z którymi rekreacja nie była limitowana. Ale taka sytuacja zdarzała się rzadziej, niż można było oczekiwać. Martinez przypuszczał, że życie z płatnym towarzyszem w ciasnocie okrętu wojennego zbyt przypominało najmniej atrakcyjne składniki małżeństwa, całą nudę i ograniczenia intymnego życia z osobą, od której po prostu nie można uciec, i to wszystko bez odprężenia i czaru odejścia od rutyny, doświadczanego z kochanką w jej własnej kwaterze.
„Korona” miała osiem rur rekreacyjnych, dwie z nich — na dziobie — zarezerwowano dla oficerów. Martinez należycie zalogował się do izby rekreacyjnej, by Vonderheydte mógł go w razie potrzeby wywołać. W każdej chwili oczekiwał pocisków lub innych sytuacji awaryjnych i mało czasu pozostawało na pieszczoty czy czułości. Zdziwiła go zażartość własnych pragnień, nieoczekiwana furia pożądania. Kelly dzieliła te uczucia, zatracona w wybuchowej ekstazie niemal od początku. Chwytała go małymi piąstkami o czerwonych knykciach na końcu długich, szczupłych ramion. Żyję! — myślał Martinez. Żyję!
Później, gdy głowa Kelly spoczywała na jego piersiach, zastanawiał się, na jak długie odprężenie ma sobie pozwolić. Bardzo chciał pozostać w rurowatym pokoiku, wypełnionym zapachami czystych prześcieradeł, z przytłumioną wonią środka dezynfekującego. Chciał zamknąć oczy i dać swym posiniaczonym przeciążeniami mięśniom odrobinę wypoczynku pod małym ciężarem połowy ziemskiej grawitacji. Zastanawiał się też, ile statkowych rur rekreacyjnych zajmowali w tej chwili inni załoganci, świętujący wymiganie się od śmierci.
Do pełnej czujności przywołało go nie wezwanie ze sterowni, ale pobliski trzask, odgłos taki, jakby rozwarła się nadmiernie wypełniona szafa. Po trzasku rozległ się długi, ryczący śmiech.
No tak, tego akurat nie przewidywał.
Ubrał się, opuścił rurę i poszedł za śmiechem do kajuty kapitana, gdzie zastał Zhou, Knadjiana i ich partnera w zbrodni, Ahmeta. Od wszystkich trzech, pijanych, niósł się zapach kapitańskiej wódy, a Zhou leżał na podłodze, dawno utraciwszy zdolność ruchów i mowy.
Читать дальше