— Po prostu przekręć ją — rzekła chrapliwym głosem. Hork zastosował się do jej rady z wielką pewnością siebie. Wydawało się, że światło odpływa z Powietrza niczym krew. Maszyny Ur-ludzi i ściany ich widmowej komory stały się jeszcze bardziej przezroczyste. A za tymi odległymi ścianami rozciągała się ciemność — ciemność, która spowiła dwoje ludzi, skulonych w wielowarstwowym bezmiarze. W tej ciemności lśniły świetlne punkciki. Dura okręciła się w Powietrzu i rozejrzała dookoła.
— Nie rozumiem. Nie widzę ścian następnej komory. I co to za światła?
— Nie ma już więcej ścian — rzekł Hork łagodnie. — Nie dociera to do ciebie? Nie ma już żadnych komór. Zaglądamy w przestrzeń kosmiczną, Dura. Jej rozmiarów nie ogarnęliby nawet Ur-ludzie.
Uświadomiła sobie, że wsuwa rękę w jego dłoń.
— A te światła?
— Wiesz, czym są, Dura. To gwiazdy. Gwiazdy i planety.
* * *
— Bzya, obudź się, ty bezużyteczny dupku.
Hosch mocno poklepywał wielkoluda po policzkach. Olbrzymi Poławiacz potrząsnął głową i zamrugał. Zdumiało go to, że jeszcze żyje. Przecież Dzwon powinien był ulec implozji.
W rannym oku poczuł rozdzierający ból. Ostrożnie dotknął opuszkiem palca oczodołu, który wypełniała kleista materia. Bolały go również plecy, zwłaszcza w dolnej części, którą silnie wyginał do tyłu, kiedy przywarł do krzywizny kadłuba.
— A zatem jeszcze żyjemy — powiedział.
Hosch uśmiechnął się, ale jego wychudła twarz wyrażała lęk.
— Nie jesteśmy aż tak głęboko w Podpłaszczu. Gdyby tak było. Dzwon już dawno uległby zniszczeniu. — Mówiąc te słowa, kopał krawędź włazu, usiłując rozłupać ją piętą.
Bzya zgiął ręce i nogi. Ogarnęło go dziwne rozczarowanie. Poławianie nie należało do najbezpieczniejszych zawodów; wiedział, że prędzej czy później się wykończy. Ale nie dzisiaj — nie w momencie, gdy był tak blisko domu i miał za sobą tak nieudane nurkowanie.
— Jeśli będziesz nadal to robił, właz się zapadnie.
— Właśnie… o to… chodzi… — odparł Hosch, cały czas wymierzając kopniaki.
— I co wtedy? Będziemy falować?
— Dobrze to ująłeś. — Kopnięcie. Jeszcze jedno kopnięcie. — Straciliśmy linę. Nie mamy innego wyjścia. — Pokrywą włazu było drewniane koło, podtrzymywane ciśnieniem wywieranym z zewnątrz na lekko stożkowaty kołnierz z listewek, który już zaczynał pękać. Gdyby Hosch zniszczył większą część kryzy uszczelniającej, płyta włazu z łatwością wpadłaby do środka.
Bzya wyjrzał przez okno.
— Nie jesteśmy na tyle głęboko, żeby Dzwon uległ zmiażdżeniu, ale dla nas to zbyt duża głębokość. Jeszcze nikt nie opadł na taką odległość bez dodatkowego wspomagania. Wciąż jeszcze jesteśmy na głębokości dziewięćdziesięciu centymetrów.
— W takim razie staniemy się cholernymi bohaterami. Chyba że masz jakiś lepszy pomysł, ty bezużyteczny pierdzielu. Pomóż mi.
Jednak wielki Poławiacz nie musiał tego robić.
Z tysiącem małych eksplozji wokół otworu włazu, listwy kołnierza uszczelniającego pękły. Kawałki drewna grzechotały po całej kabinie; Bzya na oślep osłaniał twarz, gdy przelatywały obok. Po chwili właz przesunął się i wpadł do wnętrza Dzwonu. Olbrzym natychmiast poczuł, że do uszkodzonej kabiny wpływa płynna masa — gęsta, bursztynowa i nieściśliwa.
Drewniane lampy przestały świecić.
Potem masa przytłoczyła Bzyę.
Opływała jego kończyny, wciskała się do ust, gardła i oczodołów. To był brutalny atak, jak gdyby uderzały go pięści. Nic nie widział, niczego nie słyszał i nie czuł żadnego smaku. Był przerażony. Przechylał głowę do tyłu i do przodu, usiłując wydalić z płuc wstrętną substancję. Oczywiście bez powodzenia. Był zanurzony w gęstej, nie nadającej się do życia materii — na głębokości dziewięćdziesięciu centymetrów.
Jego umęczone płuca rozszerzyły się.
… I odnalazły Powietrze. Fragmenty, cząstki Powietrza, które przepychały się z płuc do naczyń włosowatych Bzyi, powodując nieznośne pieczenie. Klatka piersiowa wielkiego Poławiacza gwałtownie unosiła się i opadała pod naporem cieczy. W tym miejscu było Powietrze, lecz o znacznie większej gęstości.
A niech to, może uda mi się stąd wydostać…
Wtedy zaczęło się spalanie.
Czuł je na całym ciele, jakby kłuły go tysiące igieł. Wewnątrz też — na Koło! — piekły go płuca i żołądek. Żar zalał naczynia włosowate, sprawiając, że sieć cieniutkich rurek zamieniła się w jedno wielkie siedlisko bólu, a każda niteczka była jakby porażona prądem elektrycznym.
Zbyt gest e. Zbyt gęste…
W warunkach ekstremalnej gęstości i ciśnienia cynowe jądra na powierzchni jego ciała szukały nowej stabilnej konfiguracji.
Odrywały się od siebie i rozpadały na nukleony, które następnie ulatywały gromadami w ogniste Powietrze, aby odnaleźć pojedyncze, ogromne jądro, które wypełniało środek Gwiazdy… Bzya rozpuszczał się.
Miotał się, kopiąc ciecz. Poczuł tępy ból; uderzył w coś głową. To musiała być ściana Dzwonu. Trochę się zdziwił, że cokolwiek przetrwało ze znanego zewnętrznego wszechświata, nadal towarzysząc mu w królestwie bólu. Mimo wszystko Bzyi udało się przemieścić. Falował.
Przecisnął rękę poprzez gęstą ciecz i zrobił znak Koła na piersi. Nic nie widział, ale mógł oddychać i falować. Czuł, że uda mu się wydostać z tego miejsca.
Wyrżnął o coś czołem. Domyślał się, że jest przy tylnej ścianie kabiny; widocznie obróciła go napływająca ciecz Podpłaszcza. Odwrócił się i rozpostarł dłonie na ścianie. Ból przyćmił wrażenie dotykowe, ale Bzya wyczuwał krzywiznę kadłuba, zaokrąglony profil okna. Wyobrażał sobie kabinę na moment przed zniszczeniem włazu. Hosch musiał znajdować się gdzieś po prawej.
Wielkolud odepchnął się od ściany i zaczął na oślep falować w tamtą stronę, wyciągając ręce przed siebie.
Znalazł coś. To musiało być ciało Hoscha. Obmacał klatkę piersiową i głowę towarzysza. Nadzorca nie reagował; jego skóra kruszyła się pod palcami wielkiego Poławiacza — a właściwie to może rozpadały się właśnie palce i dłonie Bzyi.
Chwycił rękę Hoscha.
Wystarczyły dwa energiczne kopnięcia, żeby znaleźć otwarty właz. Wielkolud nadal nic nie widział i tracił zmysł dotyku — pomyślał ze strachem, że tak będzie już zawsze; nawet jeśli ocaleje, będzie musiał żyć w tej powłoce bólu, bez zmysłów, bez dźwięku i światła… Czuł jednak krawędź włazu i drzazgi, które pozostały po brawurowych kopniakach Hoscha.
Bzya chciał wypaść z Dzwonu, ale coś go powstrzymywało. Coś twardego, nieugiętego, napierającego na klatkę piersiową i nogi mężczyzny — obręcze z materii rdzeniowej, które opasywały kadłub wehikułu. Uniósł stopy i oparł je o niższą obręcz, a potem chwycił górną drętwiejącą ręką i spróbował się wyprostować. Poczuł okropny ból w dolnej części pleców, która już i tak była mocno nadwyrężona. Pierścienie nagle się rozsunęły. Poławiacz ugiął nogi i prześlizgnął się przez szczelinę; cały czas trzymał ręce nad głową i wyczuwał, jak bezwładne ciało Hoscha, które wlókł za sobą, uderza o obręcze.
Zdołał wydostać się z Dzwonu.
Musiał odnaleźć Grzbiet. Skręcił w lewo i odepchnął się nogami. Mocno ściskał dłoń nadzorcy — tak mu się przynajmniej wydawało, gdyż odczuwał jedynie intensywny ból w rękach, stopach i twarzy. Nagle poczuł delikatne pociągnięcie. Po chwili zorientował się, że jest szarpany ze wszystkich stron, jakby ktoś wbijał tysiąc haczyków w jego skórę. Powoli uświadomił sobie, że jego ciało odpada, krusząc się, gdy falował.
Читать дальше