Jednak gdy tylko odnajdowała szczątkowe ślady uporządkowania na niesfornym niebie, natychmiast gdzieś ono ginęło. Powoli zaczynała sobie uświadamiać bolesną prawdę — nie istniał żaden porządek, gwiazdy były rozmieszczone zupełnie przypadkowo.
Po raz pierwszy od opuszczenia „Latającej Świni" poczuła, że ogarniają panika. Miała kłopoty z oddychaniem, a jej naczynia włosowate rozszerzały się w całym ciele, wchłaniając więcej sprężystego Powietrza.
Dlaczego przypadkowość tak bardzo ją przygnębiała? — Powoli zaczęła odnajdywać przyczynę swojego strachu. — Chyba dlatego, że tutaj nie było żadnych linii wirowych, regularnego sklepienia skorupowego czy morskiej podłogi. Spędziła całe życie w uporządkowanym niebie — w niebie, gdzie każda nieregularność była czymś tak niezwykłym, że musiała oznaczać śmiertelne niebezpieczeństwo.
Ale tutaj nie istniały linie ani żadne punkty zaczepienia dla jej niespokojnego umysłu.
— Dobrze się czujesz? — Hork sprawiał wrażenie spokojniejszego niż ona, ale oczy miał równie szeroko otwarte, a jego nozdrza, wystające zza krzaczastego zarostu, świeciły niczym jądrowy płomień drewna.
— Nie. Niezupełnie. Nie jestem pewna, czy mogę się z tym wszystkim pogodzić.
— Wiem, wiem. — Mężczyzna uniósł głowę. W świetle gwiazd wydawało się, że jego grube rysy roztapiają się, odsłaniając spokojny, niemal elegijny wyraz twarzy. Machnął ręką w kierunku obrazu nieba. — Spójrz na gwiazdy. Widzisz, że różnią się pod względem jasności. Ale jeśli te różnice są tylko złudzeniem? Brałaś to pod uwagę? A jeśli wszystkie gwiazdy świecą tak samo?
Jej umysł, jak zwykle, powoli podążał za logicznym rozumowaniem Horka. Skoro gwiazdy charakteryzowały się identyczną jasnością, to część z nich musiała być położona dalej, o wiele dalej.
Westchnęła. Do licha, nie wzięła tego pod uwagę.
Dotychczas wyobrażała sobie rozgwieżdżony Ur-wszechświat jako powłokę — coś w rodzaju Skorupy, tyle że bardziej oddaloną. Prawda wyglądała inaczej. Durę otaczało nieograniczone niebo, na którym, niby jaja pająków spinowych, były rozproszone autonomiczne światy w postaci gwiazd.
Wszechświat pęczniał wokół, redukując ją do nic nie znaczącego pyłka, iskry świadomości. Czuła się niewyobrażalnie przytłoczona; krzyknęła i ukryła twarz w dłoniach.
— Nie przejmuj się — odezwał się Hork niepewnie. Strach Dury ustąpił miejsca irytacji.
— Jasne. Przypuszczam, że ty jesteś całkowicie spokojny. Przepraszam, że sprawiam ci kłopot…
— Daj już spokój.
Odwróciła się od niego, starając się zapomnieć o zdenerwowaniu.
— Żałuję, że nie wiem, jaka powinna być właściwa reakcja na całą tę sytuację — na to, że znajdujemy się w tym pradawnym miejscu i postrzegamy wszystko oczami Ur-ludzi…
— No niezupełnie — odparł Hork łagodnie. — Pamiętaj, że wciąż otaczają nas ściany, które z pewnością ułatwiają nam patrzenie. Ur-ludzie postrzegali rzeczy inaczej niż my. Zapytaj o to Muuba, kiedy wrócimy… My „widzimy" dzięki falom dźwiękowym transmitowanym przez Powietrze. — Pomachał ręką. — Jednakże za tą małą bańką nie ma Powietrza. Właściwie Ur-ludzie nie żyli w Powietrzu. „Widzieli", skupiając wiązki fotonów, które…
Zmarszczyła nos.
— Czy czuli zapach gwiazd?
— Oczywiście, że nie — warknął. — W Powietrzu fotony przemieszczają się powoli, ulegając rozproszeniu. Wykorzystujemy je więc do wąchania. I „słyszymy" wahania temperatury… W pustej przestrzeni wygląda to inaczej. Fonony — kwanty dźwięku — w ogóle nie są w stanie się przemieszczać, toteż bylibyśmy ślepi. Fotony zaś są ogromnie szybkie. Dlatego Ur-ludzie mogli „widzieć" fotony… Taka jest w każdym razie teoria Muuba.
— To w jaki sposób mogli słyszeć? A co ze zmysłem smaku i powonienia?
— A skąd, u diabła, mam to wiedzieć — burknął niecierpliwie. — Tak czy owak, myślę, że trzecia komora została stworzona po to, byśmy postrzegali wszechświat w taki sam sposób jak Ur-ludzie. — Potarł brodę w zamyśleniu. — Na konsoli ze strzałką zostało jeszcze jedno ustawienie, czwarte… Jeszcze nie wyczerpaliśmy wszystkich sposobów widzenia.
Zapomniała o ostatniej ćwiartce. Gdzieś w głębi duszy odczuwała teraz zdwojony lęk.
Obróciła się w Powietrzu i rozejrzała dookoła. Wciąż szukała prawidłowości. Uświadomiła sobie, że niebo nie jest jednolicie ciemne. Tajemniczy gaz przechodził z szarości w głęboką kar-mazynową poświatę w drugim końcu pomieszczenia.
— Chodź. Myślę, że za tą komorą tunelową jest coś jeszcze… — poprosiła Horka.
Nadal trzymali się za ręce i falując, minęli fotel kontrolny oraz okrążyli pociemniały czworościan, w którym znajdował się portal tunelu i „Świnia". Przez otwarte drzwi Dura ujrzała przelotnie statek; jego szorstkie drewniane ściany, wstęgi z materii rdzeniowej, poczuła powoli przeciekający smród świńskich wiatroodrzu-tów — wszystko to wydawało się nieznośnie prymitywne w tej komnacie cudów Ur-ludzi.
Blask przybierał na intensywności w miarę, jak zbliżali się do jego źródła. Wreszcie całkowicie przyćmił światło gwiazd. Dura uświadomiła sobie, że cofa się, jakby wystraszona możliwością odkrycia nowych, przytłaczających cudów. Jednak Hork mocno ścisnął jej palce i delikatnie pociągnął za sobą.
— Chodź — powiedział ponuro. — Nie rób mi teraz zawodu.
Na środku połyskującego nieba znajdowała się pojedyncza gwiazda: malutka, żółtoczerwona, jaśniejsza od wszystkich innych. Nie była jednak całkowicie odizolowana. Otaczał ją pierścień jakiegoś rozżarzonego gazu, a w pobliżu — co było zupełnie zdumiewające — tkwiła ogromna kula światła. Przypominała samą gwiazdę, ale była pękata i rozrzedzona. Jej zewnętrzne warstwy uległy tak znacznemu rozproszeniu, że prawie mieszały się z wszechobecną chmurą gazową. Z kuli wydostawały się, niby wici, smugi szarego światła, które docierały do gazowego pierścienia i wnikały do jego wnętrza.
Dura pomyślała, że ma przed sobą gigantyczną rzeźbę z gazu i światła. Była zdumiona, a jednocześnie zauroczona jej proporcjami, skalą, głębią stopniowania barw.
Spoglądała na pierścień gazowy wokół gwiazdy z jego krawędzi. Powoli uświadomiła sobie, że otaczająca ją konstrukcja Ur-ludzi w rzeczywistości znajduje się wewnątrz pierścienia. Mogła spoglądać poza centralną gwiazdę, na odległy kraniec gazowego okręgu, który z powodu znacznej odległości wyglądał jak świetlny promień z nanizaną małą gwiazdą niby wisiorkiem.
Była w stanie dostrzec turbulencje w pierścieniu, potężne komórki mogące wchłonąć tysiąc kolonii Ur-ludzi. Komórki wybuchały i mieszały się, ulegając zmianom, które zdawała się wykluczać ich ogromna skala. Można było także zauważyć jakiś ruch wokół gwiazdy: garstkę iskier zanurzającą się w jej powłoce.
— A więc to prawda? — wysapał Hork.
— Co takiego?
— Że nie znajdujemy się już w Gwieździe. Że zostaliśmy przetransportowani za pośrednictwem tunelu na planetę, która jest poza nią. — Światło pierścienia zalewało twarz i rzucało skomplikowane cienie na brodę mężczyzny. — Nie rozumiesz? To jest nasza Gwiazda i — zgodnie z tym, co pokazywała mapa, znajdujemy się na planecie okrążającej Gwiazdę. Jednakże mapa nie pokazywała gazowego okręgu. — Odwrócił się do niej. W jego oczach błyszczało podniecenie. Dura pojęła, że jest to podniecenie odkrywcy, który wreszcie połączył wszystkie elementy zagadki. — A zatem wiemy już, jak funkcjonuje system naszej Gwiazdy. — Gestykulował rękami. — Tutaj jest Gwiazda, w środku wszystkiego. Pierścień gazowy otaczają w ten oto sposób. Planeta musi dryfować w obrębie pierścienia. A nad tym wszystkim unosi się lekko rozżarzona kula, z której wydostaje się gaz.
Читать дальше