Zacisnął powieki i skulił się, czując, jak jego kościste łokcie wbijają mu się w żebra. Dziwił się, że w tych ciężkich czasach sypiał tak mocno jak nigdy przedtem. Kiedy się budził, życie stawało się coraz bardziej nieznośne. Sen kusił i zapewniał komfort; był jakby niesamowitym królestwem, w którym zapominało się o obolałym ciele i napięciu psychicznym.
Ach, gdybym mógł tak zostać w krainie ze snu, pomyślał. Jak łatwo byłoby już nigdy się nie obudzić.
Jednak dzisiaj nie mógł skorzystać z takiej możliwości. Zbyt wyraźnie odczuwał ból.
Westchnął i otworzył oczy. Włożył palec do zaropiałego oczodołu, żeby go oczyścić. Następnie wygramolił się powoli z niby-siatki. Pozostałe Istoty Ludzkie — w sumie cztemaścioro — rozproszyły się w dolnej krawędzi lasu i również przywiązały do drzew. Zwisając z nich w półśnie, przypominały poczwarki owadów, coś jakby zdeformowane pająki spinowe.
Mur opuścił las, unikając wzroku tych, którzy już się obudzili.
Przeciągnął się. Nadal czuł ból w mięśniach po wczorajszym falowaniu. Ściągnął z drzewa garść liści, a potem zgiął nogi i zaczął falować sztywno w dół, do Płaszcza. W odległości mniej więcej dwudziestu ludzi poniżej obrzeża leśnego sufitu uniósł tunikę i przysunął nogi do klatki piersiowej. Biodra i kolana odmawiały posłuszeństwa, ale chwycił się za łydki i przyciągnął uda do samego brzucha. Pomimo że się naprężał, z początku kiszki nie reagowały. Podobnie jak cała reszta, jego system trawienia i wydalania działał coraz gorzej. Jednak Mur nie ustawał w wysiłkach, obejmując nogi ramionami.
Wreszcie kiszki poddały się i, pomimo przeszywającego bólu, Mur wydalił twardą bryłę odchodów w Powietrze. Zerknął w dół. Unoszące się w Płaszczu fekalia były zbite, zanadto ciemne.
Wytarł się garstką liści.
Dia, jego żona, opadła z zaimprowizowanego obozowiska w lesie. Zauważył, że mruga oczami, starając się pozbyć senności i przyzwyczaić do jasnego światła Powietrza. Mimo że obudziła się dosłownie przed chwilą, już spoglądała wzdłuż linii wirowych na Południe, w kierunku odległego Bieguna. Chciała się zorientować, jak daleko dotarli i ile jeszcze przed nimi tej wielkiej odysei.
Zbliżywszy się do męża, spojrzała mu w oczy, pocałowała w usta i przytuliła się do jego piersi. Pod jej obdartym poncho wyczuwał kości kręgosłupa. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Przywarli do siebie i wisieli w spokojnym Powietrzu. Pod ich stopami rozpościerało się Morze Kwantowe.
Od czasu gdy Dura i kobieta z Miasta oddaliły się w aucie powietrznym — zabierając dzieci, w tym ich Jai'a — piętnaścioro opuszczonych Istot Ludzkich podróżowało przez Płaszcz w stronę Bieguna. Powolne pulsacje linii wirowych odmierzały nie kończące się dni tej wyprawy. Nie mając żadnych zapasów żywności. Istoty Ludzkie były zmuszone poruszać się po obrzeżu lasu skorupowego. Liście drzew nie stanowiły szczególnie pożywnego pokarmu, ale przynajmniej pozwalały na chwilę zapomnieć o głodzie. Co kilka dni żywność wyczerpywała się i trzeba było przerywać marsz. Wprawdzie istniała możliwość polowania, ale podróżnicy nie znali lasu, a zwierzęta, rozproszone i wciąż jeszcze przerażone niedawnym, gwałtownym Zaburzeniem, były czujne i trudne do schwytania.
Bez własnego stada Istoty Ludzkie powoli zaczynały przymierać głodem. Ich beznadziejna podróż, wypełniona nieustannym, powolnym, bolesnym falowaniem, sprawiała, że nie nadążały z uzupełnianiem szybko traconych sił. Mur nie mógł zapomnieć sycącego „chleba", którym poczęstowała ich Dura, wyłoniwszy się z nieba tak nieoczekiwanie i opowiadając niesamowite historie o Miastach w Powietrzu.
Pokonywali krzywiznę Płaszcza w niepokojąco wolnym tempie, jakby pełzali. Za każdym razem, gdy Mur budził się i spoglądał na niezmieniony Płaszczoobraz, ogarniało go zniechęcenie. Wprawdzie zbliżali się do Bieguna, ale musieli jeszcze pokonać otaczający go pas upraw, tak zwane zagłębie. Jak mieszkańcy tych regionów — również ofiary najświeższego Zaburzenia — zareagują na hordę wygłodniałych uchodźców, dryfującą pod ich farmami sufitowymi?
Rezygnacja z wyprawy byłaby logicznym posunięciem. Istoty Ludzkie miałyby największe szansę przetrwania, gdyby zostały tutaj, albo nawet cofnęły się głębiej w nadpływ i spróbowały założyć nową osadę na skraju lasu skorupowego.
Dość marnowania energii na tę podróż, pomyślał Mur. Przecież on i jego towarzysze mogliby zbudować nową Sieć, zdobyć nowe stado świń powietrznych. Kiedy, nieco zamroczony, falował w cichym Powietrzu, przyszło mu jeszcze do głowy, że mogliby na próbę hodować ławice płaszczek. Mięso płaszczek było twarde i nie tak dobre jak mięso świni powietrznej, ale miękło podgrzewane ciepłem jądrowym, natomiast jaja były smaczne i łatwe do przechowywania.
… Ale oczywiście nie było to możliwe, gdyż dzieci Istot Ludzkich zabrała mająca dobre intencje Dura, i wywiozła na Biegun Południowy. Obserwując przyćmioną, szkarłatną poświatę Bieguna, Mur miał wrażenie, że łączy się ze swoim dzieckiem za pośrednictwem długiego jak linia wirowa łańcucha — łańcucha, który nieubłaganie szarpał go za serce. Durze z pewnością chodziło o dobro dzieci, lecz odtąd Mur wiedział, że zobaczy swego syna tylko pod warunkiem, iż przeżyje i ukończy podróż, docierając aż do Miasta na Biegunie.
Uścisnął żonę, a potem odsunęli się od siebie i przygotowali do powrotu między liście drzew, żeby tam spojrzeć w twarze swoim ziomkom i rozpocząć pracę.
— Dia! Mur! — W głosie dochodzącym z lasu skorupowego brzmiało podniecenie.
Małżonkowie zwolnili wznoszenie i, zbici z tropu, spojrzeli w górę. Philas opadała ku nim, młócąc Powietrze chudymi nogami. Kiedy się zbliżyła, chwyciła ich za ręce, żeby wyhamować.
Dia przytrzymała wdowę po Esku za ramiona.
— O co chodzi? Co się stało?
Kości policzkowe Philas wyraźnie sterczały spod zaczesanych do tyłu włosów. Ciężko dysząc, potrząsnęła głową.
— Nic się nie stało. Ale… spójrzcie! Spójrzcie tam w dół! — Wskazała Płaszcz poniżej.
Rozdzielili się wszyscy troje, wykręcając ciała we wskazanym kierunku. Mur zerkał w dół, w miejsce, gdzie była skierowana ręka Philas. Zobaczył regularnie ułożone linie wirowe i zgaszony fiolet Morza Kwantowego, widoczny poprzez krystalicznie czyste Powietrze. Nie zauważył niczego nadzwyczajnego, poza…
No właśnie. Ciemna plamka w oddali. Chyba coś się tam ruszało.
Odwrócił się do Dii.
— Masz lepszy wzrok. Co to takiego?
— Ludzie — odparła, zerkając w dół. — Cała grupa. Dwadzieścia, może trzydzieści osób. Wygląda to na obozowisko. Ale w środku znajduje się coś…
— Co to takiego?
Philas gwałtownie spojrzała w stronę młodszej kobiety.
— Czy ty to widzisz?
— Chyba tak — Dia odparła powoli. Zmrużyła oczy. — Philas, ale to może nie mieć żadnego znaczenia… Mur był zdumiony.
— Co to jest? Co widzisz?
Na ładnej twarzyczce Dii malował się strach i niepewność.
— To czworościan — powiedziała.
* * *
Piętnaścioro Istot Ludzkich zebrało się na niższym poziomie lasu i dyskutowało, co robić. Wystraszona i niepewna Dia uważała, że nie powinno się marnować czasu na to przypadkowe spotkanie; chciała po prostu kontynuować wyprawę w kierunku Bieguna. Mur zgadzał się z nią. Istoty Ludzkie już były podzielone, a w dodatku zobojętniałe i coraz bardziej apatyczne. Utrzy manie tempa podróży przez Płaszcz stawało się coraz trudniejsze. Mur wiedział, że kiedy jego towarzysze stracą zapał, trudno będzie go rozbudzić na nowo.
Читать дальше