Z niedobrą skwapliwością chwycił mnie za rękę, której mu nie umknęłam od razu, zajaśniały białe pasy na koletach grenadierów JKMości, ktoś wywoływał mój pojazd, konie biły kopytami, od fioletowych okienek latarni zabłyszczały drzwi karety, opadł stopień. Nie mógł to być sen.
— Kiedy i gdzie? — spytał.
— Może lepiej: nigdy i nigdzie — powiedziałam szczerą prawdę moją, i dodałam szybko, nieporadnie: — Nie przekomarzam się z panem, mości mędrcze, wejdź w siebie, a zrozumiesz, że ci dobrze radzę.
Tego, co jeszcze chciałam dodać, nie udało mi się już wysłowić, myśleć mogłam wszystko, jakież to było dziwne, jeno głosu wydobyć za nic, nie mogłam dotrzeć do tych słów. Chrypka, niemota, jak z obrócenia klucza w zamku, jakby rygiel wszedł między nas.
— Za późno — powiedział cicho, z opuszczoną głową. — Naprawdę za późno.
— Ogrody królewskie są dostępne od rannego do południowego hejnału, rzekłam z nogą na stopniu. — Tam, gdzie staw łabędzi, jest wypróchniały dąb. W samo południe jutro albo w dziupli wiadomość znajdziesz pan. A teraz życzę, żebyś niepojętnym cudem zapomniał przecież, żeśmy się spotkali. Gdybym wiedziała jak. modliłabym się o to.
Były to bardzo niewłaściwe słowa, banalne w tym osaczeniu, lecz już niczym nie wyrwałabym się temu śmiertelnemu banałowi, pojęłam to. gdy kareta ruszyła, mógł przecież tłumaczyć sobie to. co powiedziałam tak, że lękam się uczucia, które we mnie wzbudził. Tak też było: lękałam się uczucia, które wzbudził we mnie, nie miało jednak nic wspólnego z miłością, lecz mówiłam to, co mogłam powiedzieć, jak w mroku na mokradłach próbuje się stopą wysuniętą, czy następny krok nie wtrąci w topiel. Tak szłam słowami, wymacując oddechem, co mogę, a czego nie będzie mi dane rzec.
Ale on nie mógł tego wiedzieć. Rozstaliśmy się bez tchu, w osłupieniu, w trwodze podobnej do namiętności, bo tak się rozpoczynała nasza zguba. Ale ja jednak, wiotka i słodka, dziewczęca, jaśniej pojmowałam, że jestem jego losem w tym straszliwym znaczeniu, którego nie odeprzeć.
Pudło karety było puste — szukałam taśmy, przyszytej do rękawa stangreta, ale nie było jej. Okien też nie było — czy może czarne szkło? Mrok wnętrza był tak zupełny, jakby nie należał się nocy, lecz nicości. Nie był brakiem światła, był pustką. Wodziłam rękami po wklęsłych ścianach, obitych pluszem, lecz nie odnalazłam ramy okiennej ani klamki, niczego prócz tych płaszczyzn wyściełanych miękko przede mną i nade mną, dach zadziwiająco niski, jakbym zestala zatrzaśnięta nie w pudle karety, lecz w drgającym, pochyłym pojemniku, nie słyszałam ani odgłosu kopyt, ani zwykłego w jeździe toczenia się kół. Czerń, cisza i nic. Wtedy zwróciłam się ku sobie, sobie byłam bowiem groźniejszą zagadką niż wszystko, co się ze mną dotąd stało. Pamięć miałam zachowaną. Sądzę, że tak musiało być, że nie można było urządzić tego inaczej, pamiętałam tedy moje pierwsze ocknięcie, jeszcze wyzbyte płci, tak całkowicie nieswoje, jakbym wspominała przepoczwarzający zjadliwie sen. Pamiętałam budzenie się w drzwiach sali pałacowej, kiedy byłam już na jawie niniejszej, pamiętałam nawet lekkie zgrzytanie, z jakim otwarły się te rzeźbione podwoje i maskę twarzy lokaja, upodobnionego służbistą gorliwością do pełnej uszanowania lalki — żywy woskowy trup. Teraz wszystko to było mi we wspomnieniu jednością, a przecież mogłam sięgnąć wstecz, tam, gdzie nie wiedziałam jeszcze, co to — podwoje, co to bal i co — ja. Pamiętałam zwłaszcza w sposób do dreszczu przeszywający, bo tak złośliwie tajemniczy, że moje pierwsze myśli już wgnieżdżane na poły w słowa formułowałam w porządku innej płci. Stałom. widziałom. weszłom — to były formy użyte przeze mnie. nim blask sali, buchając przez otwarte drzwi, nie poraził mych źrenic i nie odemknął, chyba on, bo cóż innego, nie otwarł we mnie mówię szybrów i zasuw, zza których wstąpiło we mnie, z bolesną raptownością nawiedzenia, człowieczeństwo słów, dwornych poruszeń, wdzięku nadobnej płci, wraz z pamięcią twarzy, wśród których twarz tego mężczyzny była pierwsza — a nie królewski grymas — a chociaż nikt nigdy nie mógłby mi tego wyjaśnić, wiedziałam z niezbitą pewnością, że przed królem zatrzymałam się od błędu — że była to pomyłka, to znaczy nieporozumienie między przeznaczonym mi i wypełniającym owo przeznaczenie. Pomyłka — więc nieprawdziwy to był los. skoro podatny na błędy — więc mogłażbym jeszcze się uratować?
Teraz w tym doskonałym odosobnieniu, które nie trwożyło mnie owszem, było mi wygodne, bo mogłam tak dobrze w nim, w takim skupieniu myśleć, kiedy chciałam dowiedzieć się siebie, wypytując wspomnienia, tak już przystępne i porządnie uszeregowane, że miałam je na podorędziu, jak się ma od lat znajome sprzęty w starym mieszkaniu, kiedy stawiałam pytania, widziałam wszystko, co zaszło tej nocy — lecz było to jasne i ostre tylko do progu dworskiej sali. Przedtem — otóż właśnie. Gdzie byłam — byłom!? — przedtem? Skąd się wzięłam? Uspokajająca, najprostsza myśl głosiła, żem nie całkiem zdrowa, że powracam z choroby jak z egzotycznej, pełnej dziwacznych przygód, podróży, że jako subtelna dziewica, zaiste książkowa i romansowa, jako dystraktka, dziwaczka, nazbyt delikatna dla tego brutalnego padołu, doznałam majaczliwych nawiedzeń, może roiłam sobie w histerycznej gorączce pochód przez metalowe piekła, niewątpliwie na łóżku z baldachimem, w koronkami obszytej pościeli, byłoby mi z mózgową gorączką dość nawet do twarzy w blasku świecy, rozwidniającej alkowę na tyle, bym. w ocknięciu, nie przelękła się znów czegoś i w postaciach pochylonych nade mną rozpoznała niezwłocznie kochających opiekunów: cóż za miłe kłamstwo! Miewałam zwidy, nieprawdaż? I one. wtopiwszy się w czysty nurt mej jedynej pamięci, rozszczepiły ja na dwoje. Rozszczepiona…? Bo pytając, słyszałam w sobie chór odpowiedzi, gotowych, czekających: Duenna. Tlenix. Angelitanka. A to co znowu? Miałam te wszystkie zwroty gotowe, były mi dane i każdemu odpowiadały nawet obrazy, gdybyż tylko jeden ich łańcuch! One współistniały jednak tak. jak współistnieją korzenie rozchodzące się drzewa i teraz ja. z konieczności jedna, naturalnie jedyna, miałażbym kiedyś być wielością rozgałęzień, co się we mnie zlały, jak zlewają się strumienie w nurt rzeczny? Ale to przecież nie może być. rzekłam sobie. Nie może być. Tego byłam pewna. I ujrzałam mój los dotychczasowy tak rozdzielony: do progu pałacowej sali zdawał się składać z różnolitych wątków, a od progu był już jedyny. Obrazy pierwszej części mego losu były przebiegami równoległymi i nawzajem kłam sobie zadawały. Duenna: wieża, ciemne granitowe głazy, zwodzony most, krzyki w nocy, krew na miedzianym półmisku, rycerze o wyglądzie rzeźników, topory zrudziałe halabard i moja blada twarzyczka w owalnym półślepym lustrze między ramą okna mętnego błonnego a wezgłowiem rzeźbionym — stamtąd przyszłam?
Lecz jako Angelita byłam chowana w spiece południa i patrząc w tę stronę wstecz, widziałam białe mury odwrócone wapiennymi plecami do słońca, uschłe palmy, dzikie psy o potarganej sierści u tych palm, oddające spieniony mocz na ich łuskowate korzenie, i kosze pełne daktyli, zaschłych lepką słodyczą, i medyków w zielonych szatach, i schody, kamienne schody opadającego ku zatoce miasta, wszystkimi murami odwróconego od upałów, sterty rozsypanych winnych gron, żółknących w rodzynki, podobne do kup gnoju i znowu moją twarz w wodzie, nie w lustrze, a woda lała się z dzbana srebrnego — przyćmionego starością. Pamiętałam nawet jak nosiłam ów dzban i jak woda, poruszając się w nim ciężko, obciągała mi dłoń.
Читать дальше