Następna grupa na ten sam kort – to dwóch młodych facetów z pannami. Korty wynajęli na dwie godziny. I znów pech. Grają bez podawania. Podnoszą piłki sami. A nas jest sześciu i podajemy na zmianę tylko na jednym korcie. Przekazaliśmy sobie po cichu, że tych też urządzimy na klawo – tak, że odechce im się grać bez podawania. Ale co im urządzić? Piłek brać nie można, bo mają tylko sześć, a znów zrobić coś musimy, żeby chociaż wyrównać straty moralne za te pięć godzin strat materialnych. Bo może nie zezłościłoby nas to tak, gdyby to było później, a nie bezpośrednio po tamtych graczach.
Usiedliśmy na trawie tuż przy altanie, w której goście ułożyli swoje manele, i kombinowaliśmy, jaką im zrobić szkodę. W tym czasie gracze zrobili małą przerwę na odpoczynek.
– E, mały! – zawołał w naszą stronę jeden facet.
Podbiegłem pierwszy przeczuwając, że będzie jakieś zlecenie połączone z napiwkiem.
– Przyniesiesz nam piwa i papierosów? – zapytał.
– Ile tylko pan zechce – odpowiedziałem.
Dał mi dziesięciozłotową monetę, zastrzegając, żebym przypadkiem nie uciekł. Kupiłem w budce wszystko, o co mnie proszono, i zażądałem reszty w drobnym bilonie. Może uda mi się zrobić go „na fryko”.
I rzeczywiście udało mi się zawadzić złotówkę i moja strata została prawie wyrównana. Jeśli jeszcze dobrze sprzedamy piłki, to wyjdziemy na czysto, z zyskiem, mimo straconych pięciu godzin bez podawania.
Wszystko układało się ładnie i dobrze, gdy raptem widzę, że Maniek zapuszcza grabkę w otwarty woreczek leżący na ławeczce przy altanie i wyciąga papierową „monetę”. Jeśli papierowa, to najmniej dwadzieścia złotych, bo do dziesięciu złotych było w bilonie.
– Dajesz dolę? – szepnąłem cicho, robiąc do niego oko. Maniek kiwnął głową na znak zgody.
– Schowaj dobrze i nie odchodź nigdzie, aż bomba pęknie. Bo jak odejdziesz, to będzie poruta, a może nie zauważą.
Właścicielka torebki już po kilkunastu minutach zauważyła brak pieniędzy. Kto ukradł? Na pewno któryś z nas. Ale z nas czterech, siedzących przy altanie, żaden nawet na chwilę nie odszedł. Zawołano właścicielkę kortów, zrewidowano wszystkich, ale pieniędzy nie znaleziono. Tylko ja jeden miałem złotówkę zarobioną „na fryko” – ale tu przecież chodziło o większą sumę. Najdokładniej rewidowano Mańka, bo siedział przy torebce. Chcieli zawołać policjanta. Chłopaki zaczęli płakać, a najserdeczniej robił to Maniek. W końcu doszli do wniosku, że pieniądze musiały się wysunąć przy wyjmowaniu chusteczki. Szukaliśmy wszyscy na trawie i tam, gdzie przypuszczalnie mogło się to zdarzyć, ale ze zrozumiałych względów pieniądze się nie znalazły.
Gdy po pracy, która skończyła się dla nas po godzinie siódmej wieczorem, po zdjęciu i schowaniu siatek do szopy, poszliśmy do starej po wypłatę, ta podała nam do wiadomości, że będzie nam płacić tylko za pracę w dnie powszednie, a niedzielny zarobek będzie zatrzymywała na kupno nowych siatek, bo stare są już mocno zniszczone. Tu już zbuntowaliśmy się. Potrąca nam po dwadzieścia groszy z każdej godziny na gips – czyli więcej, niż wynosi koszt gipsu, zamiatamy, wałujemy i znaczymy kort, zdejmujemy i zakładamy siatki, odpowiadamy za zaginione przy podawaniu piłki i teraz jeszcze na swój koszt mamy kupować siatki? Jeden chłopiec zaczął nawet płakać, a Maniek – najstarszy z naszej grupy – stanął sztorcem. Zażądał wypłacenia zarobku, i to nie po trzydzieści, a po 50 groszy za godzinę – tak jak ona bierze od gości, oświadczając, że już tu więcej nie przyjdzie, bo do tego wszystkiego jeszcze posądzają go o złodziejstwo. Ja zagroziłem, że napuszczę swego ojca, który jak przyjdzie, to jej mordę obije, a wstawienie zębów będzie ją drożej kosztowało niż to, co nam chce zabrać.
Wreszcie stara z wściekłością wypłaciła nam zarobek, jednak tylko po trzydzieści groszy za godzinę, twierdząc, że poprzedniego dnia kupiła gips, za który musimy zapłacić, i wymyślając zabroniła nam pokazywać się więcej na korcie.
– Jazda stąd, szczeniaki! Żebym was tu więcej nie widziała! – krzyczała łapiąc za kij.
Gdy byliśmy już przy furtce, zatrzymaliśmy się gwiżdżąc i krzycząc głośno.
– Zaczekaj, ty stara k… – krzyknął Maniek. – Jeszcze ci się odegramy. Teraz byliśmy mocni, bo znajdowaliśmy się już za bramą. Gdy pędziła do nas z kijem, poleciało w jej kierunku kilka kamieni, które zahamowały jej zapędy. Zadowoleni z siebie, poszliśmy na ulicę Belwederską, gdzie chłopcom mieszkającym w „arystokratycznym” nowym domu sprzedaliśmy po złotówce cztery zorganizowane piłki. W owocarni rozmieniliśmy dwadzieścia złotych, które „zarobił” Maniek. Po wyjęciu z torebki zwinął on banknot w wąski pasek i przez dziurkę wsunął w mankiet koszuli. Dołożyłem też swoją złotówkę, zarobioną „na fryko”, i całą sumę podzieliliśmy na wszystkich.
– E, chłopaki, a jak się odegramy starej? – zapytałem.
– Weźmiemy żelazne drągi i narobimy dziur na placu tenisowym – zaproponował Heniek. – Drągi możemy pożyczyć od dozorcy.
– Nie, to nie będzie klawo – odezwał się Maniek. – Po pierwsze, stara narobi rabanu, bo kort już nie będzie nadawał się do użytku, a po drugie, inne chłopaki też już nic nie zarobią na podawaniu piłek.
– Maniek ma rację – powiedział. – Najlepiej będzie, jak zniszczymy jej ogródek. Pójdziemy w nocy całą ferajną, ale dopiero po kilku dniach. Bo jak pójdziemy dzisiaj, to będzie pewna, że to my. No bo też musiałeś się, gnoju głupi, odgrażać – powiedziałem z wyrzutem pod adresem Mańka. – Teraz nie wiadomo, co jej urządzić.
Po dwóch tygodniach, późnym wieczorem, przedostało się na teren kortów od tyłu posesji, przez parkan, czternastu chłopców w wieku dwunastu, czternastu lat. Następnego dnia właścicielka nie mogła poznać własnego ogrodu. Wyglądał jak po nalocie szarańczy. Wszystko zniszczone, powyrywane z korzeniami i porwane na kawałki – krzaczki truskawek i kwiaty ogrodowe, przewrócone ule, róże „królewskie” poucinane tuż przy ziemi, tak że sterczały tylko kawałki patyków. Oszczędzono tylko kort.
Odtąd stara nie brała już chłopaków na stałe. Siedzieli oni zawsze w pobliżu kortu, a goście wybierali sobie spośród nich tych, którzy im się podobali, i płacili im sami umówioną z góry cenę. Nasza szóstka na wszelki wypadek trzymała się od kortów z daleka. Powiększyliśmy grono bezrobotnej młodzieży, która po zajęciach szkolnych szukała jakichś możliwości zarobku. Jednak jeszcze przez kilka lat, już nawet jako dorośli ludzie, od czasu do czasu właziliśmy starej w ogród, na kwiaty. Nie niszczyliśmy już ich nigdy bezmyślnie, tak jak za pierwszym razem. Zrywaliśmy sobie tylko pęki rozwiniętych kwiatów, a robiliśmy to zawsze ze wspomnieniem naszej ostatniej niedzieli na kortach.
Religię wykładano dwa razy w tygodniu. Uczniowie w naszej szkole zawodowej na Czerniakowie to chłopy po osiemnaście i dziewiętnaście lat, a każdy już dobry rozrabiaka i grandziarz. Do nauczania religii takiego towarzystwa też potrzebny był ksiądz – dobry łobuz, bo inny przecież nie dałby sobie rady, żeby wszystkich utrzymać w garści. Długi czas żaden ksiądz nie mógł dojść do porozumienia z nami i każdy po kilku lekcjach rezygnował z pracy. Wreszcie trafił się taki, który wypłoszyć się nie dał. Przychodził na lekcje religii z gumowym kablem pod sutanną i lał każdego, kto na lekcji rozrabiał. Było nieraz i tak, że jak mu który uciekał, to ganiał go po ławkach z gumą w ręku. Chłopaki też starali się, żeby było wszystko „na kwita”. Jak ksiądz łomotał chłopaków, to ci mu znów robili jakiś kawał. Gdy ksiądz szedł w koniec sali, to z powrotem wracał tyłem, jak rak, bo gdy się tylko odwrócił plecami do sali – to już na pewno oberwał kałamarzem w plecy.
Читать дальше