Chłopcy podnieśli się ciężko, pełni żałości i wstydu.
— Strasznie byliśmy głupi! — rzekł głucho Jacek. Placek nic nie odrzekł, bo oczarowanym spojrzeniem patrzył na księżyc.
Znajdowali się na wzgórku, na którym stał słup z cudownym obrazem. W oddali widać było, jak wieże miasta pną się ku niebu.
— Chodźmy! — rzekł Placek.
Nagle ciszę wieczoru rozdarł przeraźliwy krzyk i straszliwe hałłakowanie. Nie minęła chwila, a chłopcy leżeli związani na ziemi.
— Zbójcy? — pomyślał Jacek i omdlał z trwogi.
A sierp księżyca posuwał się po niebie, jak gdyby kosił lilie zachodu, które padały na cały świat.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
w którym Jacek i Placek dostają się w ręce straszliwych zbójów, których my wszyscy doskonale znamy
Chłopcy leżeli związani i zdumionymi oczyma patrzyli, co się działo dookoła. Na leśnej polanie płonęło srogie ognisko, krwawe rzucając blaski na dwanaście postaci, które się mogą przyśnić. Brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa. Niektórzy mieli noże za pasem, inni błyszczące u boku miecze, inni ogromne buławy ściskali w ręku. Patrzyli ponuro w ogień. Obok chłopców, widocznie pilnując ich, stał na straży z dobytym mieczem zbójca, mniej od innych straszny, bez srogiej brody i wąsów, jeszcze młody, bo miał około trzydziestu lat. Spozierał on czasem z litością na więźniów, a z nie ukrywaną trwogą na zbójców, którzy musieli mieć jakieś zmartwienie albo też gniew ich opętał, bo czasem zgrzytali zębami albo wywracali białka oczów na znak, że lepiej się do nich nie zbliżać.
Wtem jeden z nich wstał i potoczył po innych takim wzrokiem, jakby toczył młyński kamień. Był to ogromnego wzrostu człowiek, z brodą po pas, a wąs to miał taki, że spadał aż do ziemi, dlatego też pewnie, aby się nie zaczepiał o korzenie drzew i o krzewy, końce tego wąsa powsadzał sobie za cholewy butów. Spojrzał groźnie i zakrzyknął. Głos miał taki, że się drzewa zachwiały, jakby nagły po nich powiał wiatr. Był to zapewne starszy zbójca, gdyż miał najokazalszą, krzemieniami nabijaną buławę, a kiedy się podniósł, wszyscy zwrócili wzrok ku niemu.
— Czy jesteście wszyscy? — zakrzyknął.
— Jesteśmy wszyscy, kapitanie! — ryknęli oni tak potężnie, że las drgnął, jakby chciał uciec.
— Policzmy się — wołał herszt. - Czy widzicie swojego kapitana, Brodacza?
— Widzimy wszyscy!
— Przeto ja jestem, a teraz będę was wywoływać po kolei: Drapichrust!
— Jestem! — wrzasnął zbójca.
— Wystąp!
Ciężko podniósł się dużego wzrostu zbójca, ospowaty na twarzy, z zezowatymi oczyma.
— Możesz usiąść. Łamignat!
— Jestem, kapitanie!
— Wystąp!
Z koła wystąpił chuderlawy człowieczek na krzywych nogach.
— Dobrze! — rzekł kapitan.- Kartofel! Nikt się nie odezwał.
— Kartofel! — huknął kapitan. - Gdzie jest zbójca Kartofel?
Obejrzeli się wszyscy krwawym wzrokiem i zbudzili Kartofla, który spał.
— Jestem! — mruczał Kartofel sennym głosem.
— Ha! ha! — wrzasnął kapitan. - Znowu śpisz?!
— Przebacz mi, kapitanie — rzekł zbójca z nosem zadartym i z poczciwą gębą.
— Możesz odejść!
Zbójca Kartofel nie odchodził jednak, gdyż już znowu zasnął, stojąc.
— Precz z moich oczu! — huknął mu nad uchem kapitan.
Zbójca otworzył jedno oko.
- Święta prawda… — mruknął i odszedł do ogniska, gdzie po chwili zasnął.
— Rozporek! — wołał herszt.
— Jestem, kapitanie? — zawołał cieniutkim, wysokim głosem zbójca, chudy i niemrawy.
— Odejdź!.. Wieprzoweoko!
— Jestem!
Przed hersztem stanął straszliwy zbójca, który miał jedno oko jasne, a drugie ciemne.
— Trzęsionka! — wyliczał kapitan.
— Jestem!
— Wystąp! Gdzie jest twój nóż?
— Zgubiłem go, kapitanie…
— Ha! ha! zgubiłeś? Pewnie znowu uciekałeś?
— Jestem jak lew, kapitanie.
— Dosyć! Łapiduch!
— Na jednej nodze zaraz przychodzę! - wołał zbójca z bardzo śmieszną twarzą.
— Znowu gadasz wierszami?! — wrzasnął kapitan.
— Zetnij głowę, zedrzyj skórę, lecz już taką mam naturę — rzekł zbójca.
— Hu! hu! hu! — wrzasnęli zbójcy przeraźliwym śmiechem.
— Milczeć tam! Gdzie jest Krwawakiszka?
— Jestem, hi! hi! jestem, kapitanie — mówił śmiejąc się zbójca z pucołowatą gębą, tak świecącą, jakby była pomazana tłuszczem.
— Czy zawsze musisz się śmiać?
— Hi! hi! kapitanie, nawet wtedy, kiedy mam zarżnąć człowieka.
— Precz mi z oczu! Niech tu stanie Krowiogon!
Z wieńca zbójców wyszedł wielki dryblas, który miał czarne włosy zaplecione w warkoczyki.
— Jestem, kapitanie!
— Goliat!
— Jestem!
— Wystąp!
Od ogniska podniósł się malutki, pulchny człowieczek, nie większy od dziesięcioletniego chłopca. Miał srodze nastroszone wąsy, a u kapelusza pióro tak wspaniałe, że się wlokło za nim po ziemi.
— Co masz w gębie?
Goliat dmuchnął i wypuścił z ust dym.
— Gryzę sobie płonące węgle — odrzekł — bardzo to lubię.
— Odejdź! - krzyknął kapitan. - Robaczek!
— Jestem! — huknęło na cały las.
— Wystąp!
Zbliżył się Robaczek, chłop ogromny jak sosna; kiedy stąpał, pod jego nogami trzeszczały krze i dudniła ziemia. Zazgrzytał zębami tak, że aż poleciały z nich skry.
— Kto pilnuje jeńców? — zapytał kapitan.
— Nieborak! — huknął Robaczek.
— Dobrze. Młody jest to zbójca i niech się potrudzi, a my pójdziemy spać. Lichy to był połów, ci dwaj nakrapiani chłopcy. Coraz gorzej jest z naszym rzemiosłem… Jutro ich weźmiemy na męki, a teraz spać!
Zbójcy zaszemrali i zaczęli zgrzytać!
— Co to ma znaczyć?! — krzyknął kapitan. - Czy to bunt?! Ha! Takie ciężkie czasy, a wam bunty w głowie? Czy chcecie, bym każdego z osobna powiesił?!
Wśród zbójców podniósł się szmer i rósł coraz bardziej; z oczów zaczęli wszyscy ciskać błyskawice, prócz zbójcy Kartofla, który spał, ale i on coś gadał przez sen.
— Aaa! więc to bunt! — ryknął kapitan.
— Tak, kapitanie. Niech Robaczek mówi…
— Gadaj! — zawołał kapitan. - Czego chce ta banda? Robaczek stanął szeroko na nogach, odłamał szczyt wysokiej jodły, zgrzytnął zębami tak, jakby kto orzech gryzł, i huknął.
— Niesprawiedliwość dzieje się nam, kapitanie!
— Kto jest temu winien?
— Ty sam!
— Czy chcesz, abym ci mieczem przebił wątrobę?
— Nie chcę tego, kapitanie, ale sam kazałeś mówić. Chcę ci tedy powiedzieć, że czcigodne nasze zgromadzenie jest oburzone tym, coś ty, kapitanie, wczoraj uczynił.
— A cóż ja takiego uczyniłem?
— Powiem ci, jeśli udajesz, że zapomniałeś. Stojąc na czatach za miastem, na wzgórku, u słupca, podsłuchałeś, jak się dzieci modlą, aby ich ojciec szczęśliwie powrócił. Niedługo potem nadjechały wozy ich ojca, bogatego kupca. Rzuciliśmy się na nie, a ty spędziłeś bandę precz z drogi, wypuściłeś wolno kupca i jego bogactwa i kazałeś mu jechać w miasto, do dzieci łaskawie przemówiwszy i prosząc je o modlitwę. Cha! cha! Ty, herszt sławnych zbójców, prosiłeś o paciorek, ale przez te twoje zachcianki my straciliśmy niezmierne skarby. Prawda to wszystko czy nieprawda?
Herszt podumał chwilę i rzekł:
— To wszystko prawda, wypuściłem kupca.
— Czemuś to uczynił?
— Bo i ja mam żonę, a u mojej żony jest synek taki maleńki jak ten, co się rzewnie modlił do Boga.
Читать дальше