Wzruszył ramionami.
Zerwała się z łóżka. Jednym skokiem znalazła się przy nim i spojrzała zmrużonymi oczami.
– Co, skomplikowałam ci życie, agencie? Spieprzyłam ci plany? Witaj w klubie. Witaj w naszym klubie!
Dziabnęła go palcem w pierś. Skrzywił się, ale jednocześnie dostrzegł łzy, migoczące w jej oczach. Spojrzał na jej posiniaczony policzek, obrzmiałą wargę, dygoczące ręce i coś w nim pękło. Usłyszał własny ochrypły głos.
– Przepraszam… Przepraszam, Mel, przepraszam… Wziął ją w ramiona, choć się opierała. Kopnęła go.
– Nienawidzę, cię, nienawidzą! Przygarnął ją mocniej.
– Wiem. Ciii…
Zaczęła szlochać, dygocząc z żalu i gniewu. David przytulił ją do piersi. Okropny niebieski cień i tusz spłynęły mu na koszulę, wymieszane z łzami. Tulił ją, ale to nie wystarczało. Zrobił jej krzywdę. Nie zachował się jak człowiek, na którego wychował go ojciec. Tym razem nie mógł tego zrzucić na swoją chorobę. Asekurował się, a Melanie zasługiwała na coś więcej.
Więc zapragnął jej dać więcej.
Nagle uniosła głowę, objęła go za szyję, przyciągnęła. Ten pocałunek nie miał w sobie łagodności. Melanie była zła i rozdygotana. Rzuciła się na niego niemal wściekle, szukając ujścia dla miotających nią uczuć. A on się jej poddał. Ba, odpowiedział tym samym. Zaczęli zdzierać z siebie ubrania.
Zerwał jej podkoszulek, pchnął ją na łóżko. Palce Melanie manipulowały przy klamrze jego paska. Zdołał rozpiąć suwak spódnicy w chwili, gdy włożyła kciuk za gumkę jego slipów i ściągnęła je w dół.
Wyśliznęła się ze spódnicy i leżała na łóżku tylko w prostej bawełnianej bieliźnie. Ten widok otrzeźwił go, przywrócił mu odrobinę rozsądku.
– Spokojnie – szepnął. – Spokojnie.
Odgarnął jej włosy, pogłaskał po policzku, usiłując uspokoić wstrząsane spazmami ciało.
– Przepraszam – dodał. – Przepraszam.
Przesunął palcami po łagodnej krzywiźnie szczęki, dotarł do wrażliwego zagłębienia między obojczykami. Pocałował je i poczuł jej dreszcz. Przesunął usta niżej; musnął policzkiem wysokie, twarde wzniesienie piersi. Odczekał chwilę. Jęknęła cicho. Pocałował sutek i zaczął go ssać.
Zadrżała. Oplotła go nogami, a on poczuł, że ogarnia go szaleństwo. Całował jej piersi, brzuch, pępek. Wsunął dłoń między uda, pogładził jedwabistą skórę, poczuł, jak wilgotnieje. Była jak wcielona namiętność, a on był bardzo spragniony. Miał ochotę wziąć ją natychmiast, a jednocześnie chciał przedłużać tę chwilę.
Zdołał się cofnąć; wymacał ręką portfel. Zawsze podróżował z awaryjną prezerwatywą; wieczny optymista.
Wstał, dzierżąc triumfalnie foliowy pakiecik i zobaczył ją: smukłe ciało rozciągnięte na niebieskiej kapie, wzniesione piersi o różowych czubkach, skóra jak śmietanka. Na twarzy miała rozmazany makijaż, ale on widział ją prawdziwą, o rozchylonych ustach i oczach zasnutych mgłą pożądania.
– Spójrz na mnie – zażądał ochryple. To coś poważnego. Kiedy to się skończy, nigdy nie odejdę.
Wsunął prezerwatywę, nie odrywając oczu od jej twarzy, i wszedł w nią jednym mocnym pchnięciem. Krzyknęła.
– Melanie, słodka Melanie…
Jej oczy pociemniały.
– Nie – szepnęła i jęknęła, gdy zaczął się poruszać. – Nie Melanie. Nikt.
Pchnął mocniej. Skubnął zębami wargę i poczuł, że jej ciało tężeje. Potem zobaczył jeszcze w jej oczach zdumienie, gdy zadrżała pod naporem orgazmu. Jej twarz lśniła warstewką potu. Była piękna.
Za oknami ryczały samochody. David przestał je słyszeć.
Potem położył się obok i przygarnął ją do siebie. Oparła głowę na jego ramieniu; wbiła wzrok w przeciwległą ścianę. Znowu zdumiał się, że jest taka maleńka. Dziwiła go delikatność jej ramienia, długa wdzięczna linia pleców. Prawie nie czuł jej ciężaru. Wyobraził sobie jej walkę z Williamem Sheffieldem i pożałował, że to bydlę nie żyje.
Teraz Melanie oddalała się od niego, cofała się w siebie. Zastanowił się, czy też wspomina Williama. Może to, jak ją zdradzał? Może wyraz jego twarzy, kiedy ją uderzył? A może myślała o Harperze, człowieku, którego nazywała ojcem, a który okazał się przestępcą, jeśli nie mordercą? A był też Russell Lee Holmes, jej prawdziwy ojciec, który zabijał dzieci dla rozrywki.
– Nie wrócę do Bostonu – powiedziała nagle. – Jeszcze nie. Tu mogę znaleźć odpowiedzi na moje pytania. Muszę je poznać.
Objął ją lekko.
– Jeśli się zgodzisz na moją obecność, zyskamy trochę czasu. Możemy razem szukać.
– Kochaliśmy się.
– Tak.
– Jesteś agentem. Myślałam, że istnieją pewne przepisy…
– Istnieją. Przekroczyłem je.
– Co ci zrobią?
– Nie wiem. Mogę dostać naganę. Mogą mnie wyrzucić. To możliwe. Spojrzała na niego płonącymi oczami.
– Żałujesz? Powiedz, chcę wiedzieć.
– Niczego nie żałuję. Dla ciebie zrobię wszystko.
– Pogubiłam się – szepnęła. – Strasznie się boję tego, czego mogę się dowiedzieć. Jestem zła, przerażona i… i nie mogę uwierzyć, że William to zrobił. Nie mogę uwierzyć, że Harper mnie nienawidzi. Kochałam ich i wcale ich nie znałam. Czuję się okropnie pusta i wcale mnie to nie obchodzi.
– To się ułoży. Naprawdę.
– Nie wiem już nawet, kim jestem. Dlaczego robię to, co robię? Chcę kupić broń. Zawsze nienawidziłam broni. Co się ze mną dzieje?
– To się ułoży. Ja ci pomogę.
– Nie wierzę ci.
Musiał skinąć głową. To go zabolało, ale miała rację. Przyciągnął ją do siebie. Przynajmniej nie protestowała. Po chwili szepnął:
– Odpocznij, Melanie. Do tej pory to ty byłaś silna. Teraz moja kolej.
Skinęła głową i odpłynęli w milczenie, a potem w sen. Kiedy David się obudził, ona już wstała.
– Muszę wziąć prysznic – powiedziała. – Jestem umówiona.
– Z kim?
Uśmiechnęła się blado i ruszyła do łazienki.
– Z Russellem Lee Holmesem.
Wsiedli do samochodu Davida; w tej samej chwili niebo rozdarła błyskawica. Czarne chmury zbierały się nad miastem, rzucając na nie upiorny cień. Przez piętnaście minut jechali w milczeniu. Horyzont przecinały raz za razem sine błyskawice.
David zaparkował przed cmentarzem kapitana Joe Byrda.
– Zaraz będzie burza.
– To tylko woda. – Wysiadła z samochodu i poszła na cmentarz.
Groby nie były ogrodzone płotem. Na obrzeżu rosły kwiaty, teraz przywiędłe w upale. Rzędy białych krzyży ciągnęły się monotonnie jak okiem sięgnąć. Ostatnie były tak zmurszałe, że daty i numery więźniów nie dawały się już odczytać. Wokół nich ziemia była ubita na kamień, porośnięta gęstą trawą. Krzyże z pierwszych rzędów tkwiły w miękkiej czarnej ziemi, niedawno poruszonej.
Niebo rozdarło się z trzaskiem. Pierwsza gruba kropla deszczu wylądowała na nosie Melanie. Zahukała sowa, błysnął siny zygzak.
– Lepiej się pospieszmy – zawołał David. Narastający wiatr szarpał połami jego ciemnej marynarki. – Za chwilę lunie!
– Musimy znaleźć numer! – odkrzyknęła.
Znowu błysnęło, tak blisko, że usłyszeli trzask wyładowania. Wiatr siekł jak batem. Sowa znowu zahukała, zdenerwowana i ożywiona. Rozległ się grzmot. I znowu błysk. Melanie poczuła, że włoski jeżą się jej na rękach. Serce zabiło jej szybciej. Ogarnęła ją panika. Deszcz siekł po twarzy. Oddychanie nagle zaczęło sprawiać trudność. Huk grzmotu obudził wibracje w jej ciele. Poczuła się jak dziecko, zagubione w morzu białej śmierci.
Читать дальше