Będziesz śledzony…
Tak ostrzegał e-mail. Nie było w nim „być może”. Rozważając to teraz, doszedłem do wniosku, że była to bardzo wyraźna przestroga. Idąc, zastanawiałem się gorączkowo. Niemożliwe. Nikt nie zdołałby pozostać na moim tropie przez cały dzisiejszy dzień.
Ten facet z gazetą nie mógł mnie śledzić. A przynajmniej nie potrafiłem sobie wyobrazić w jaki sposób.
Czy mogli przechwycić wiadomość?
Absurd. Wykasowałem ją. Ani na chwilę nie znalazła się w zasobach komputera.
Przeszedłem przez Washington Square West. Kiedy wszedłem na chodnik, ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Najpierw delikatnie. Jak stary przyjaciel, zachodzący mnie od tyłu. Odwróciłem się i zdążyłem zobaczyć Azjatę z tlenionymi włosami.
Potem zacisnął dłoń.
Jego palce wbiły się jak włócznie w mój staw barkowy.
Ból – przeszywający ból – sparaliżował mi całą lewą połowę ciała. Nogi ugięły się pode mną. Chciałem wrzasnąć lub wyrwać się, ale nie mogłem. Biała furgonetka zahamowała przy nas z piskiem. Boczne drzwi odsunęły się. Azjata przesunął dłoń na mój kark. Nacisnął sploty nerwowe po obu stronach szyi i oczy wyszły mi na wierzch. Drugą ręką uderzył mnie w kręgosłup i poleciałem do przodu. Zacząłem zginać się wpół. Popchnął mnie w kierunku furgonetki. Z jej wnętrza wysunęły się dwie pary rąk i wciągnęły mnie do środka. Wylądowałem na metalowej podłodze. Z tyłu nie było siedzeń. Drzwi się zamknęły. Samochód włączył się do ruchu.
Cały epizod – od chwili gdy napastnik położył dłoń na moim ramieniu – trwał najwyżej pięć sekund.
Glock, pomyślałem.
Usiłowałem po niego sięgnąć, ale ktoś skoczył mi na plecy. Usłyszałem metaliczny trzask i prawą rękę przykuto mi do podłogi. Przewrócili mnie na plecy, o mało nie wyłamując stawu barkowego. Było ich dwóch. Teraz mogłem zobaczyć. Dwaj mężczyźni, obaj biali, najwyżej trzydziestoletni. Widziałem ich dobrze. Aż za dobrze. Mógłbym ich zidentyfikować. Musieli o tym wiedzieć.
Niedobrze.
Przykuli mi drugą rękę, a potem usiedli na nogach. Z szeroko rozłożonymi ramionami leżałem na podłodze furgonetki, zupełnie bezbronny.
– Czego chcecie? – zapytałem.
Nie odpowiedzieli. Furgonetka skręciła za róg i zatrzymała się. Wielki Azjata wślizgnął się do środka i samochód znów ruszył. Azjata pochylił się nade mną, spoglądając z umiarkowanym zaciekawieniem.
– Po co przyszedłeś do parku? – zapytał.
Jego głos zaskoczył mnie. Spodziewałem się groźnego warknięcia, tymczasem usłyszałem łagodny, wysoki, upiornie dziecinny głosik.
– Kim jesteście? – zapytałem.
Uderzył mnie pięścią w brzuch. Zrobił to tak mocno, że miałem wrażenie, że podrapał sobie przy tym knykcie o podłogę furgonetki. Usiłowałem podkurczyć nogi i zwinąć się w kłębek, ale uniemożliwiały mi to kajdanki i siedzący na moich nogach napastnicy. Powietrze. Potrzebowałem powietrza. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
Będziesz śledzony…
Wszystkie te środki ostrożności – niepodpisane wiadomości, szyfr, ostrzeżenia – teraz nabrały sensu. Elizabeth bała się. Jeszcze nie znałem wszystkich odpowiedzi – do diabła, prawie żadnych odpowiedzi – ale w końcu zrozumiałem, że te tajemnicze wiadomości wynikały ze strachu. Bała się, że ją znajdą.
Tacy faceci jak ci.
Dusiłem się. Wszystkie komórki mojego ciała łaknęły tlenu. W końcu Azjata skinął na tamtych dwóch. Zeszli z moich nóg. Natychmiast podciągnąłem kolana do piersi. Usiłowałem zaczerpnąć tchu, dygocząc jak epileptyk. Po chwili złapałem oddech. Azjata powoli uklęknął przy mnie. Patrzyłem mu w oczy. A przynajmniej próbowałem. To nie były oczy człowieka ani nawet ślepia zwierzęcia. Nie było w nich śladu życia. Gdybyś mógł spojrzeć w oczy szafy na akta, miałyby taki wyraz.
Udało mi się nie mrugnąć.
Był młody, ten mój oprawca – miał dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia pięć lat. Położył dłoń na moim ramieniu, tuż nad łokciem.
– Po co przyszedłeś do parku? – zapytał ponownie swoim świergotliwym głosikiem.
– Lubię ten park – powiedziałem.
Ścisnął moją rękę. Dwoma palcami. Jęknąłem. Wbiły się głęboko w moje mięśnie i splot nerwowy. Oczy wyszły mi na wierzch. Nigdy nie zaznałem takiego bólu. Tonęło w nim wszystko. Miotałem się jak zdychająca ryba na haczyku. Próbowałem go kopnąć, ale nogi miałem jak z gumy. Nie mogłem oddychać.
Nie przestawał.
Spodziewałem się, że puści lub trochę rozluźni uścisk. Nie zrobił tego. Zacząłem pojękiwać, ale ściskał dalej, ze znudzoną miną.
Samochód wciąż jechał. Usiłowałem zapomnieć o bólu, a przynajmniej podzielić go na regularne fazy. Nic z tego. Potrzebowałem wytchnienia. Choć na sekundę. Ale on ściskał mi rękę jak w żelaznym imadle. I patrzył na mnie tymi pustymi oczami. Krew uderzyła mi do głowy. Nie byłem w stanie mówić. Nawet gdybym chciał odpowiedzieć na jego pytanie, nie mógłbym wykrztusić słowa. On wiedział o tym.
Uniknąć tego bólu. Tylko o tym mogłem myśleć. Jak uniknąć tego bólu? Cała moja świadomość zdawała się koncentrować na splocie nerwowym w mojej ręce. Ciało paliło mnie, a ciśnienie rozsadzało czaszkę.
Kilka sekund przed tym, zanim ręka popękała mi na kawałki, nagle rozluźnił chwyt. Znów jęknąłem, tym razem z ulgi. Ta jednak była krótkotrwała. Przesunął dłoń po moim ciele i zatrzymał ją na brzuchu.
– Po co przyszedłeś do parku?
Usiłowałem zebrać myśli i znaleźć jakieś przekonujące kłamstwo. Nie dał mi na to czasu. Znów zacisnął palce i ból wrócił, jeszcze gorszy niż przedtem. Niczym bagnet przeszywał mi wątrobę. Zacząłem szarpać się w pętach. Otworzyłem usta w bezgłośnym krzyku.
Poruszałem głową do przodu i do tyłu. I nagle, w trakcie tego, zobaczyłem tył głowy kierowcy. Furgonetka przystanęła, zapewne na światłach. Kierowca patrzył prosto przed siebie – pewnie na drogę. Wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Zobaczyłem, że kierowca obraca głowę w kierunku bocznego okienka, jakby coś usłyszał. Za późno. Coś uderzyło go w skroń. Padł jak tarcza na strzelnicy. Przednie drzwi furgonetki otworzyły się.
– Ręce do góry!
Zobaczyłem pistolety. Dwa. Były wymierzone w moich porywaczy. Azjata puścił mnie. Opadłem bezwładnie, nie mogąc się ruszyć.
Za lufami ujrzałem dwie znajome twarze i o mało nie krzyknąłem z radości.
Tyrese i Brutus.
Jeden z białych mężczyzn usiłował sięgnąć po broń. Tyrese, niemal nie celując, nacisnął spust. Pierś mężczyzny eksplodowała. Runął na wznak, z szeroko otwartymi oczami. Martwy. Nie było co do tego cienia wątpliwości. Kierowca na przednim siedzeniu jęknął i zaczął się podnosić. Brutus mocno uderzył go łokciem w twarz. Kierowca ponownie padł.
Drugi biały podniósł ręce do góry. Mój azjatycki oprawca nie zmienił wyrazu twarzy. Patrzył nieobecnym spojrzeniem i nie podniósł ani nie opuścił rąk. Brutus zajął miejsce kierowcy i wrzucił pierwszy bieg. Tyrese trzymał pistolet wycelowany prosto w Azjatę.
– Rozkujcie go – powiedział.
Biały mężczyzna spojrzał na Azjatę. Ten skinął głową. Biały rozkuł mnie. Spróbowałem usiąść. Czułem się tak, jakby coś we mnie pękło i drzazgi przy najmniejszym poruszeniu wbijały się w tkanki.
– Jesteś cały? – zapytał Tyrese.
Zdołałem kiwnąć głową.
– Mam ich skasować?
Popatrzyłem na białego mężczyznę.
Читать дальше