– Jego syn chodził do mojej klasy. Grał zawodowo w piłkę, prawda?
– W Ramsach, tak. Groźny napastnik. Harvey ważył chyba sto pięćdziesiąt kilogramów. On siedział na ławce, a twoja mama sędziowała w polu i ilekroć któryś z trenerów wpadał w szał, Harvey tylko mierzył go wzrokiem i facet grzecznie siadał na ławce.
Znowu roześmialiśmy się, a potem siedzieliśmy w przyjaznym milczeniu, obaj zastanawiając się, jak życie mogło złamać osobę takiego ducha, nawet zanim zachorowała. W końcu ojciec odwrócił się i spojrzał na mnie. Szeroko otworzył oczy na widok mojej twarzy.
– Co ci się stało, do diabła?
– Wszystko w porządku – powiedziałem.
– Wdałeś się w bójkę?
– Naprawdę nic mi nie jest. Muszę o czymś z tobą porozmawiać. Zamilkł. Nie wiedziałem, od czego zacząć, ale ojciec pomógł mi.
– Pokaż – polecił. Spojrzałem pytająco.
– Twoja siostra dzwoniła dziś rano. Powiedziała mi o zdjęciu.
Wciąż miałem je przy sobie. Wziął je w dłoń, jakby było zwierzątkiem, którego nie chciał zgnieść. Popatrzył na nie i powiedział: „Mój Boże”. Zaszkliły mu się oczy.
– Nie wiedziałeś? – zapytałem.
– Nie. – Znów spojrzał na zdjęcie. – Twoja matka nigdy nic mi nie powiedziała. Zobaczyłem, że lekko spochmurniał. Jego żona, jego towarzyszka życia, ukryła coś przed nim. Zabolało go to.
– Jest jeszcze coś. Odwrócił się do mnie.
– Ken mieszkał w Nowym Meksyku.
Powiedziałem mu, czego się dowiedziałem. Ojciec wysłuchał tego spokojnie i w milczeniu, jakby odzyskał duchową równowagę.
Siedzieliśmy w ciszy. Załóżmy, rozmyślałem, że było mniej więcej tak: jedenaście lat temu Ken został wrobiony. Uciekł i zamieszkał za granicą – ukrywał się, jak donosiły media. Minęły lata. Teraz wraca do domu.
Dlaczego?
Czy po to, jak twierdziła matka, żeby dowieść swojej niewinności? To pewnie miało sens, tylko dlaczego dopiero teraz, po tylu latach? Nie wiedziałem, ale – jakiekolwiek miał powody
– Ken rzeczywiście przyjechał i wpadł w tarapaty. Ktoś dowiedział się o jego powrocie. Kto?
Odpowiedź wydawała się oczywista: ten, kto zamordował Julie. Ta osoba, kobieta czy mężczyzna, musiała uciszyć Kena. I co wtedy? Nie miałem pojęcia. Wciąż brakowało wielu elementów układanki.
– Tato?
– Tak?
– Czy podejrzewałeś kiedyś, że Ken żyje? Zastanowił się.
– Łatwiej było myśleć, że umarł.
– To nie jest odpowiedź.
– Znowu odwrócił wzrok.
– Ken tak bardzo cię kochał, Will.
Pozwoliłem tym słowom zawisnąć w powietrzu.
– Jednak nie był bez skazy.
– Wiem o tym.
Milczał chwilę, po czym dodał:
– Zanim Julie została zamordowana, Ken miał już kłopoty.
– Co masz na myśli?
– Przyjechał do domu, żeby się ukryć.
– Przed czym?
– Nie wiem.
Przypomniałem sobie, że nie było go w domu przez co najmniej dwa lata, a po powrocie był spięty, nawet wtedy, kiedy pytał mnie o Julie. Nie miałem pojęcia, co to wszystko oznaczało.
– Czy pamiętasz Phila McGuane'a? – zapytał ojciec.
Kiwnąłem głową. Stary przyjaciel Kena z liceum, „urodzony przywódca”, który obecnie miał opinię człowieka „z powiązaniami”.
– Słyszałem, że wprowadził się do dawnego domu Bonano.
– Tak.
Kiedy byłem dzieckiem, rodzina Bonano, słynnych mafiosów, zamieszkiwała w największej rezydencji w Livingston, tej z wysoką żelazną bramą i podjazdem strzeżonym przez dwa kamienne lwy. Plotka głosiła – jak pewnie się domyślacie, na przedmieściach plotkowanie jest ulubionym zajęciem – że na terenie posiadłości są pogrzebane ciała, a ogrodzenie jest podłączone do prądu i jeśli jakiś dzieciak zakradnie się tam przez las na tyłach domu, wpakują mu kulę w łeb. Powątpiewałem w prawdziwość tych opowieści, ale policja w końcu aresztowała starego Bonano, kiedy miał dziewięćdziesiąt jeden lat.
– I co z nim? – zapytałem.
– Ken miał powiązania z McGuane'em.
– W jaki sposób?
– Nic więcej nie wiem. Pomyślałem o Duchu.
– Czy John Asselta też był w to zamieszany? Ojciec zesztywniał. W jego oczach ujrzałem strach.
– Dlaczego pytasz?
– Wszyscy trzej przyjaźnili się w liceum – odparłem. Widziałem go niedawno.
– Asseltę?
– Tak.
– On wrócił? – zapytał cicho. Skinąłem głową. Ojciec zamknął oczy.
– O co chodzi?
– Jest niebezpieczny – powiedział ojciec.
– Wiem o tym. Wskazał na moją twarz.
– On ci to zrobił?
Dobre pytanie, pomyślałem.
– Przynajmniej częściowo.
– Częściowo?
– To długa historia, tato.
Znów zaniknął oczy. Potem otworzył je, oparł ręce o uda i wstał.
– Chodźmy do domu – rzekł.
Chciałem zadać mu kilka pytań, ale wiedziałem, że nie jest to odpowiednia chwila. Poszedłem za ojcem. Z trudem schodził po chybotliwych stopniach trybuny. Wyciągnąłem do niego rękę. Nie chciał mojej pomocy. Ruszyliśmy w kierunku ścieżki. A tam, ze spokojnym uśmiechem i rękami w kieszeniach, stał Duch.
Przez moment myślałem, że poniosła mnie wyobraźnia, że rozmowa go przywołała. Usłyszałem, jak ojciec głośno wciąga powietrze.
– Czy to nie rozczulające? – spytał Duch.
Ojciec wysunął się przede mnie, jakby chciał mnie zasłonić.
– Czego chcesz?! – wykrzyknął. Duch roześmiał się.
– Kiedy zawiodłem w wielkim meczu – powiedział drwiąco – trzeba było całej rolki dropsów, żeby mnie pocieszyć.
Staliśmy jak wryci. Duch spojrzał w niebo, zamknął oczy i wciągnął nosem powietrze.
– Ach, liga juniorów. – Popatrzył na mojego ojca. – Czy pamięta pan, jak mój stary przyszedł na mecz, panie Klein?
Ojciec zacisnął zęby.
– To była wspaniała chwila, Will. Naprawdę. Klasyczny numer. Mój poczciwy staruszek był tak ubzdryngolony, że wysikał się tuż obok stołu z przekąskami. Możesz to sobie wyobrazić? Myślałem, że pani Tansmore dostanie zawału. Zaśmiał się głośno, aż echo tego śmiechu odbiło się od trybun i przeszyło mi serce. Kiedy ucichło, dodał: – Dobre stare czasy, co?
– Czego chcesz? – powtórzył ojciec.
Myśli Ducha już podążały własnym torem. Zignorował pytanie.
– Panie Klein, czy pamięta pan, jak pański zespól doszedł do finałów stanowych?
– Pamiętam – burknął ojciec.
– Ken i ja byliśmy chyba w czwartej klasie.
Tym razem ojciec milczał. Duch pstryknął palcami.
– Och, czekajcie. – Uśmiech znikł z jego twarzy. Omal nie zapomniałem. Straciłem ten rok, prawda? I następny również. Znalazłem się w kiciu, no nie?
– Nigdy nie siedziałeś w więzieniu – powiedział ojciec.
– Słusznie, ma pan całkowitą rację, panie Klein. Zostałem – Duch zrobił wymowny gest swymi kościstymi palcami – hospitalizowany. Wiesz, co to oznacza, Willie?
– Zamykają dzieciaka z najbardziej zdeprawowanymi świrami, jacy kiedykolwiek stąpali po powierzchni tej planety, a wszystko po to, żeby go wyleczyć. Mój pierwszy współlokator, niejaki Tommy, był piromanem. Miał zaledwie trzynaście lat, gdy zabił rodziców, podpalając dom. Pewnej nocy ukradł pijanemu pielęgniarzowi pudełko zapałek i podpalił moje łóżko. Przeleżałem trzy tygodnie na oddziale szpitalnym. Sam chętnie bym się podpalił, żeby tylko nie wracać.
Po Meadowbrook Road przejechał samochód. Zauważyłem małego chłopczyka na tylnym siedzeniu, przymocowanego do fotelika. Nie było wiatru. Drzewa stały nieruchomo.
Читать дальше