Kim był?
Ich dwie najmłodsze córki, Jane i Lizzie, zajadały się chlebem z masłem orzechowym. Trajkotały z pełnymi ustami. Hałasowały. Porozlewały mleko po stole. Erik wciąż czytał. Jane zapytała, czy mogą już iść. Claire pozwoliła. Obie śmignęły do drzwi.
– Stójcie – poleciła Claire.
Stanęły.
– Talerze do zlewu.
Westchnęły i przewróciły oczami. Chociaż miały dopiero dziewięć i dziesięć lat, nauczyły się tego od mistrzyni – ich starszej siostry. Przyczłapał z powrotem jakby przez głębokie śniegi gór Adirondacks, podniosły ciężkie niczym głazy talerze i jakoś zdołały wspiąć się na stromy szczyt, do zlewu.
– Dziękuję – powiedziała Claire.
Wyszły. W kuchni zrobiło się cicho. Erik żuł bezgłośnie.
– Jest jeszcze kawa? – zapytał.
Nalała mu trochę. Założył nogę na nogę, uważając, by nie pognieść spodni. Byli małżeństwem od dziewiętnastu lat, lecz namiętność uleciała z wiatrem, nim minęły dwa. Teraz dreptali w miejscu i to od tak dawna, że przychodziło im to bez trudu. Wyświechtany frazes, że czas nieubłaganie upływa, jest banalny, ale prawdziwy. Wydawało się, że namiętność nie minęła tak dawno. Czasem, tak jak teraz, Claire patrzyła na niego i wspominała, jak niedawno sam widok męża zapierał jej dech.
Nadal nie podnosząc głowy, Erik zapytał:
– Miałaś jakieś wieści od Aimee?
– Nie.
Wyprostował rękę, żeby podciągnąć mankiet, spojrzał na zegarek, uniósł brew.
– Druga po południu.
– Pewnie dopiero wstała.
– Może my zadzwonimy do niej.
Nie ruszył się.
– Mówiąc „my” – powiedziała Claire – miałeś na myśli mnie?
– Zrobię to, jeśli chcesz.
Sięgnęła po telefon i wybrała numer telefonu komórkowego córki. Kupili jej komórkę w zeszłym roku. Aimee przyniosła im ogłoszenie z informacją, że mogą wziąć trzeci numer za jedyne dziesięć dolarów miesięcznie. Erika to nie ruszyło. Jednak Aimee jęczała, że wszystkie jej koleżanki – wszystkie! – mają komórki. Ten argument zawsze prowokował Erika do uwagi: „My to nie wszyscy, Aimee”.
Ona jednak była na to przygotowana. Szybko zmieniła taktykę i zaczęła grać na rodzicielskich uczuciach: „Gdybym miała swój telefon, zawsze miałabym z wami kontakt. Przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. I gdyby kiedyś coś się stało…”.
To przeważyło szalę. Matki doskonale rozumieją ten podstawowy fakt: płeć i opinia otoczenia to istotne argumenty, ale decydujący jest lęk.
Odezwała się poczta głosowa. Entuzjastyczny głos Aimee- nagrała ten komunikat zaraz po tym, jak dostała telefon – powiedział Claire, żeby, eee, zostawiła wiadomość. Głos córki, tak znajomy, sprawił Claire ból, chociaż nie wiedziała dlaczego. Zaczekała na sygnał, po czym powiedziała:
– Hej, kochanie, tu mama. Zadzwoń do mnie, dobrze?
Rozłączyła się.
Erik wciąż czytał gazetę.
– Nie odebrała?
– O rany, jak na to wpadłeś. Pewnie słysząc, jak proszą, żeby do mnie zadzwoniła.
Zmarszczył brwi, słysząc tę sarkastyczną uwagę.
– Pewnie wyłączyła jej się komórka.
– Zapewne.
– Zawsze zapomina ją naładować – rzekł, kręcąc głową. – W czyim domu została na noc? U Steffi, tak?
– Stacy.
– No właśnie. Może powinniśmy zadzwonić do Stacy.
– Dlaczego?
– Chcę, żeby wróciła do domu. W czwartek ma oddać projekt.
– Jest niedziela. Dopiero zaczęła college.
– Uważasz, że już może spocząć na laurach?
Claire wręczyła mu słuchawkę.
– Ty zadzwoń.
– Doskonale.
Podała mu numer. Wybrał go i przyłożył słuchawkę do ucha. W tle Claire słyszała chichot młodszych córek. Potem któraś z nich zawołała: „Nie zrobię tego!”. Kiedy ktoś odebrał telefon, Eryk odkaszlnął i powiedział:
– Dzień dobry, tu Erik Biel. Jestem ojcem Aimee Biel. Chciałem spytać, czy jest teraz u państwa.
Wyraz jego twarzy się nie zmienił. Głos również. Jednak Claire zauważyła, że zacisnął dłoń na słuchawce, i poczuła, jakby coś pękło jej w piersi.
Myronem miotały dwa sprzeczne uczucia. Pogoda w tym miejscu była tak piękna, że powinien się tu przeprowadzić. Tylko to słońce – stanowczo zbyt ostre. Wszędzie było strasznie jasno. Nawet na lotnisku musiał mrużyć oczy.
Ale rodzicom Myrona, kochanym Ellen i Alowi Bolitarom, to nie przeszkadzało, gdyż nosili ogromne okulary przeciwsłoneczne, podejrzanie przypominające osłony twarzy spawaczy, tylko trochę inaczej wymodelowane. Oboje czekali na niego na lotnisku. Myron mówił im, żeby tego nie robili, że weźmie taksówkę, ale ojciec się uparł.
– Przecież zawsze witałem cię na lotnisku, prawda? Pamiętasz, jak wracałeś z Chicago po tej silnej zamieci?
– To było osiemnaście lat temu, tato.
– I co z tego? Myślisz, że zapomniałem?
– I wtedy witałeś mnie na lotnisku Newark.
– Osiemnaście minut, Myronie.
Myron zamknął oczy.
– Pamiętam.
– Dokładnie osiemnaście minut.
– Pamiętam, tato.
– Tyle potrzebowałem czasu, żeby dotrzeć z domu do terminalu. A na lotnisku Newark. Zawsze mierzyłem czas, pamiętasz?
– Owszem.
No i byli tu, oboje czekali na lotnisku, z głęboką opalenizną i nowymi plamami wątrobowymi. Kiedy Myron zjechał ruchomymi schodami, mama podbiegła i objęła swojego chłopca, jakby był jeńcem wojennym wracającym do domu w 1974. Ojciec trzymał się z tyłu, po jego ustach błąkał się zadowolony uśmiech. Myron uściskał mamę. Wydawała się mniejsza. Tak to już jest. Rodzice kurczą się, stają się drobniejsi i ciemniejsi, niczym trofea łowców głów.
– Odbierzmy twój bagaż – powiedziała mama.
– Mam go tutaj.
– To wszystko? Tylko jedna torba?
– Zostanę raptem na jedną noc.
– Mimo wszystko.
Myron wpatrywał się w jej twarz, zerknął na dłonie. Kiedy zobaczył, że drżą jeszcze bardziej, poczuł ukłucie w sercu.
– Co? – zapytała.
– Nic.
Mama pokręciła głową.
– Zawsze byłeś najgorszym kłamcą na świecie. Pamiętasz, jak zaskoczyłam cię z Tiną Venturą, a ty powiedziałeś, że nic takiego nie robiliście? Myślisz, że nie wiedziałam?
Pierwsza klasa liceum. Zapytaj mamę i tatę, co robili wczoraj – na pewno nie pamiętają. Spytaj o coś z czasów jego młodości, a usłyszysz drobiazgową relację.
Podniósł ręce w żartobliwym geście poddania.
– Tu mnie masz.
– Nie bądź taki sprytny. To mi coś przypomina. Podeszli do ojca. Myron cmoknął go na powitanie. Zawsze tak robił. Z tego nigdy się nie wyrasta. Poczuł obwisłą skórę policzka. Wciąż unosił się z niej zapach old spice’a, ale słabszy niż zwykle. Towarzyszyła mu jakaś inna woń i Myron pomyślał, że to zapach starości. Ruszyli do samochodu.
– Zgadnij, kogo spotkałam – powiedziała mama.
– Kogo?
– Dotte Derrick. Pamiętasz ją?
– Nie.
– Na pewno pamiętasz. Miała takie coś, no wiesz, jak to się nazywa, na swoim podwórku.
– Ach tak. To ta. Z tym czymś.
Nie miał pojęcia o kim mowa, ale tak było prościej.
– W każdym razie kiedyś spotkałam Dotte i pogadałyśmy sobie. Ona i Bob przeprowadzili się tutaj cztery lata temu. Mają dom w Port Lauderdale, ale kiepski, Myronie. Chcę powiedzieć, że bardzo zaniedbany. Al, jak nazywa się ten dom Dotte? Sunshine Vista, coś w tym rodzaju?
– A kogo to obchodzi? – rzekł ojciec.
– Dzięki, panie pomocny. W każdym razie Dotte tutaj mieszka. W brzydkim domu. Bardzo zaniedbanym. Al, czy dom Dotte jest zaniedbany?
Читать дальше