– Sprowadzicie go tutaj?
– Zabijemy go – powiedział zwyczajnie Conklin. – Nie sprowadza się faceta takiego jak Delta i nie dopuszcza się do niego wywiadu innego państwa. Zbyt dużo wie.
– Tego nie mogę powiedzieć prezydentowi. Istnieje przecież prawo!
– Nie dla Delty – zawyrokował agent. – On jest poza prawem. Nie da się go uratować.
– Nie da…
– Tak właśnie, panie senatorze – przerwał generał. – Nie da się go uratować. Dobrze pan wie, co to oznacza. Musi pan sam zdecydować, czy wyjaśniać to prezydentowi, czy nie. Może lepiej byłoby…
– Musicie wszystko zbadać – wpadł mu w słowo senator. – Rozmawiałem w zeszłym tygodniu z Abbottem. Powiedział mi, że obmyślają sposób, jak skontaktować się z Deltą. Stad Zurych, bank i użycie nazwy Treadstone; to miało temu służyć, prawda?
– Tak, prawda, ale już nieaktualna – powiedział Crawford.- Jeżeli nie wystarczają panu dowody z Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, to to powinno pana uspokoić. Delta otrzymał sygnał wzywający go do powrotu. Nie wrócił. Czego pan jeszcze oczekuje?
– Chcę mieć absolutną pewność.
– A ja chcę mieć jego trupa – te łagodnie wypowiedziane przez Conklina słowa wywołały efekt nagłego powiewu zimnego wiatru. – On nie tylko złamał wszelkie zasady, które sami ustaliliśmy i które miały obowiązywać w każdej sytuacji, ale jeszcze zupełnie się pogrążył. On cuchnie; stał się Kainem. Cały czas nazywaliśmy go Deltą – nawet nie Bourne’em, tylko Deltą – że chyba o czymś zapomnieliśmy. Gordon Webb był jego bratem. Trzeba go odnaleźć i zabić.
Dziesięć minut przed trzecią w nocy Bourne podszedł do recepcji w „Auberge du Coin”; Marie udała się prosto do wyjścia. Nie zobaczył na ladzie gazet i aż odetchnął z ulgą. Nocny recepcjonista należał do tego samego gatunku co jego kolega w centrum Paryża. Był to łysiejący, krępy mężczyzna, który siedział rozparty w krześle z przymrużonymi oczyma i rękami założonymi przed sobą. Dla niego noc ciągnęła się w nieskończoność, przygniatając go swoim ciężarem. Ale tę noc, pomyślał Bourne, długo będzie pamiętał – i to niezależnie od zniszczeń dokonanych w pokoju na górze, które odkryją dopiero rano. Recepcjonista na nocnej zmianie w Montrouge powinien mieć swój środek lokomocji.
– Dzwoniłem właśnie do Rouen – oznajmił Jason kładąc ręce na ladzie. Sprawiał wrażenie poirytowanego człowieka, któremu nieoczekiwany splot wydarzeń pokrzyżował życiowe plany. – Muszę natychmiast wyjechać i chcę wynająć samochód.
– Czemu nie – parsknął facet wstając opieszale z krzesła. – Co by pan wolał: złotą karocę czy latający dywan?
– Co pan powiedział?
– Wynajmujemy pokoje, a nie samochody.
– Muszę być w Rouen przed świtem.
– Niemożliwe. Chyba żeby pan znalazł jakiegoś szalonego taksówkarza, który by pana o tej porze wziął.
– Wydaje mi się, że pan nie rozumie. Mogę mieć duże przykrości, jeżeli nie zjawię się w biurze o ósmej. Jestem gotów hojnie wynagrodzić…
– No to jest pan w kłopocie.
– Jestem pewien, że znajdzie się tu ktoś, kto chętnie pożyczy mi samochód powiedzmy za… tysiąc, no, tysiąc pięćset franków.
– Tysiąc… tysiąc pięćset, mówi pan? – Oczy otworzył tak szeroko, że aż napięła się wokół nich skóra.
– Gotówką?
– Oczywiście. Moja znajoma odstawi go jutro wieczorem…
– Nie ma pośpiechu, proszę pana.
– Słucham? Sądzę, że znajdzie się jakaś taksówka. Za dyskrecję jestem gotów zapłacić.
– Nie wiem, skąd o tej porze wziąć taksówkę – przerwał mu gorączkowo recepcjonista. – Moje renault nie jest już takie nowe, no i może… no, nie jest to najszybsza maszyna, ale to całkiem wygodny i drogi samochód…
Kameleon ponownie zmienił barwę i ponownie został wzięty za kogoś innego. Ale on sam dobrze wiedział, kim jest i co z tego wynika.
Świt. Pierwsze promienie słońca nie wpadały przez okno jakiegoś przytulnego pokoiku w wiejskiej gospodzie, przebijając się przez misterną siatkę liści i rzucając niewyraźne wzory na tapetę. Zamiast tego nieśmiałe promienie padające ze wschodu malowały aureolę nad francuskim krajobrazem pól i wzgórz St. Germain-en-Laye. Siedzieli w małym samochodzie zaparkowanym przy pustej bocznej drodze i tylko papierosowy dym unosił się z uchylonych okien.
Trzy tygodnie wcześniej w Szwajcarii rozpoczął swoją opowieść mniej więcej tak: Moje życie zaczęło się sześć miesięcy temu na małej wyspie na Morzu Śródziemnym, zwanej Île de Port Noir.
Teraz rozpoczął spokojnym stwierdzeniem: Jestem znany jako Kain.
Opowiedział wszystko, co pamiętał, nie opuszczając niczego, opisując okrutne obrazy, które eksplodowały w jego umyśle podczas rozmowy z Jacqueline Lavier w restauracji z kandelabrami w Argenteuil. Nazwiska, zdarzenia, miasta… zabójstwa.
„Meduza”.
– Wszystko się zgadzało. Nie zdarzyło się nic takiego, o czym bym nie wiedział, co nie tkwiłoby gdzieś w zakamarkach mojego mózgu, tylko czekając, żeby się ujawnić. Bo to była prawda.
– To była prawda – powtórzyła Marie. Przyjrzał jej się uważnie.
– Pomyliliśmy się, nie widzisz?
– Możliwe. Ale mieliśmy i rację. Ty miałeś rację i ja też.
– Ale co do czego?
– Co do ciebie. Powtarzam to jeszcze raz, spokojnie i logicznie. Ofiarowałeś swoje życie za moje, zanim mnie poznałeś: takiej decyzji nie mógłby podjąć człowiek, którego opisałeś. Jeżeli on nawet istniał, to już go nie ma. – Patrzyła na niego błagalnym wzrokiem, choć nie podnosiła głosu. – Sam powiedziałeś, Jasonie. „To, czego człowiek nie pamięta, nie istnieje. Dla niego”. Może właśnie coś takiego ci się przydarzyło. Nie potrafisz się od tego uwolnić?
Bourne przytaknął; nadeszła ta okrutna chwila,
– Tak, ale sam. Bez ciebie.
Marie zaciągnęła się papierosem obserwując go. Drżała jej ręka.
– Rozumiem. A zatem taka jest twoja decyzja?
– Musi taka być.
– Znikniesz wspaniałomyślnie, żeby mnie nie zbrukać?
– Muszę.
– Bardzo dziękuję, ale powiedz mi, cóż ty sobie wyobrażasz do cholery, że niby kim jesteś?
– Co?
– Do diabła, myślisz, że kim ty jesteś?
– Jestem człowiekiem, którego zwą Kain. Poszukują mnie rządy, policja, od Azji aż po Europę. Jacyś ludzie z Waszyngtonu chcą mnie zabić, bo uważają, że za dużo wiem. Zabójca o nazwisku Carlos chciałby mi przestrzelić gardło za to, co mu zrobiłem. Zastanów się przez chwilę. Jak myślisz, długo jeszcze mogę uciekać, zanim ktoś z tych oddziałów mnie wytropi, osaczy i zabije? Czy tak chcesz zakończyć swoje życie?
– Wielki Boże, nie! – krzyknęła Marie, ale wyraźnie już myślała o czymś innym w swojej skłonnej do analizy główce. – Zamierzam gnić w szwajcarskim więzieniu przez pięćdziesiąt lat albo zginąć na szubienicy za czyny, których w Zurychu nie popełniłam!
– Mam sposób, żeby wyjaśnić Zurych. Już się nad tym zastanawiałem, potrafię to zrobić.
– Jak? – Zdusiła papierosa w popielniczce.
– Na miłość boską, czy to ma znaczenie? Złożę zeznania. Oddam się w ręce policji, jeszcze nie wiem jak, ale potrafię to zrobić! Złożę twoje życie ponownie w całość. Muszę!
– Tylko nie w ten sposób.
– Dlaczego nie?
Marie dotknęła jego twarzy przemawiając miękkim głosem, z którego wyparowała nagła obcość.
– Ponieważ właśnie ci udowodniłam, że mam rację. Nawet skazaniec, przekonany o swojej winie, powinien to dostrzec. Człowiek, który nazywa się Kain, nigdy by nie zrobił tego, co ty teraz chcesz zrobić. Dla nikogo.
Читать дальше