– Nie ma innych powodów. Przyjechałem do Paryża, żeby dowiedzieć się prawdy, to proste.
– A więc uciekaj. Jutro rano będziemy mieli pieniądze. Nic ciebie… nas nie zatrzymuje. To też proste. – Marie przyglądała mu się uważnie.
Jason spojrzał na nią i odwrócił wzrok. Podszedł do biurka i nalał sobie drinka.
– Pozostaje jeszcze Treadstone – powiedział bez przekonania.
– Dlaczego ma znaczyć więcej niż Carlos? To jest właśnie twoje prawdziwe równanie. Carlos i Treadstone. Człowiek, którego kiedyś bardzo kochałam, został zabity przez Treadstone. To dla nas jeszcze jeden powód do ucieczki, do przetrwania.
– A ja sądziłem, że chcesz, by złapano ludzi, którzy go zabili – powiedział Bourne. – Żeby za to zapłacili.
– Chcę. Nawet bardzo. Ale tym mogą się zająć inni. Mam pewien układ wartości i zemsta nie figuruje na czele tej listy. My jesteśmy na pierwszym miejscu. Ty i ja. Chyba że to tylko moje zdanie? Moje odczucia.
– Wiesz doskonale. – Mocniej ścisnął szklankę w dłoni i spojrzał na Marie. – Kocham cię – wyszeptał.
– Więc uciekajmy! – powiedziała, bezwiednie podnosząc głos. Postąpiła krok w jego stronę. – Zapomnijmy o tym wszystkim, naprawdę zapomnijmy. Uciekajmy jak najszybciej i jak najdalej! Uciekajmy!
– Ja… ja… – zająknął się Jason. Mgła, która pojawiła mu się przed oczami, utrudniała widzenie, doprowadzała do wściekłości. – Są… pewne sprawy.
– Jakie sprawy? Kochamy się, odnaleźliśmy się! Możemy wyjechać gdziekolwiek, być kimkolwiek. Nic nie jest w stanie nas zatrzymać, prawda?
Bourne czuł, jak pot występuje mu na czoło, czuł suchość w gardle.
– Nic nas nie zatrzyma. – Ledwo słyszał własny głos. – Muszę pomyśleć.
– O czym tu myśleć? – naciskała Marie. Zrobiła jeszcze jeden krok, zmuszając go, by na nią spojrzał. – Istniejemy tylko ty i ja, prawda?
– Tylko ty i ja – powtórzył cicho. Dusząca mgła przed oczami gęstniała, otaczała go ze wszystkich stron. – Wiem, wiem. Ale muszę pomyśleć. Jeszcze tyle muszę się dowiedzieć, tyle jeszcze musi wyjść na jaw.
– Dlaczego to takie ważne?
– Po prostu… jest.
– Nie wiesz?
– Tak… Nie, nie jestem pewien. Nie pytaj mnie o to teraz.
– Jeżeli nie teraz, to kiedy? Kiedy mogę o to zapytać? Kiedy to minie? I czy w ogóle minie?
– Przestań! – ryknął nagle, z trzaskiem odstawiając szklankę na drewnianą tacę. – Nie mogę uciekać! Nie będę! Zostanę tu! Muszę wiedzieć!
Marie podbiegła do niego. Położyła dłonie na jego ramionach, potem wytarła mu pot z twarzy.
– Wreszcie to powiedziałeś. Czy słyszysz siebie, kochanie? Nie możesz uciekać, bo im bardziej zbliżasz się do prawdy, tym bliższy jesteś obłędu. A jeślibyś uciekał, tym gorzej dla ciebie. To nie byłoby życie, lecz koszmar. Wiem o tym.
Spojrzał na nią i dotknął jej twarzy wyciągniętą dłonią.
– Wiesz?
– Oczywiście. Ale to ty musiałeś o tym powiedzieć, nie ja. – Przytuliła się do niego, kładąc mu głowę na piersi. – Musiałam cię zmusić do… To zabawne, ale ja naprawdę mogłabym uciec. Dziś w nocy mogłabym wsiąść do samolotu i odlecieć dokądkolwiek byś chciał; zniknąć i nie oglądać się za siebie. Byłabym szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu. Ale ty nie mógłbyś tego zrobić. To co jest – o ile jest – w Paryżu, tak by cię prześladowało, że po pewnym czasie nie mógłbyś już wytrzymać. Jest w tym jakaś obłąkana ironia losu, kochanie. Ja mogłabym z tym żyć, ale nie ty.
– Zniknęłabyś? Tak po prostu? – zapytał Jason. – A co z twoją rodzina, pracą, wszystkimi znajomymi?
– Nie jestem dzieckiem ani głuptasem – odparła pośpiesznie. – Musiałabym jakoś zatrzeć za sobą ślady ale nie przeżywałabym tego zbyt ciężko. Poprosiłabym o długi urlop z powodów zdrowotnych i osobistych. Stres, załamanie nerwowe; zawsze mogłabym wrócić – wydział by to zrozumiał.
– Peter?
– Tak. – Przez chwilę milczała. – Nasze stosunki przeszły w inną fazę, chyba bardziej ważną dla nas obojga. Był jakby niedoskonałym bratem, któremu – mimo jego wad – życzy się wszystkiego najlepszego, bo jest uczciwy.
– Przykro mi. Naprawdę. Spojrzała na niego.
– Ty też jesteś uczciwy. W mojej pracy uczciwość jest bardzo ważna. Pokorni nie odziedziczą tej Ziemi, Jasonie – przejmą ją skorumpowani. Sadzę, że granica między korupcja a zabijaniem jest bardzo krucha.
– Treadstone-71?
– Tak. Oboje mieliśmy rację. Naprawdę chcę, żeby ich wykryto, żeby zapłacili za swoje uczynki… A ty nie możesz uciec.
Musnął ustami jej policzek, potem włosy i przytulił do siebie.
– Powinienem cię przepędzić – powiedział. – Powinienem kazać ci wynosić się z mojego życia. Jednak nie jestem w stanie, chociaż cholernie dobrze wiem, że powinienem.
– Nawet gdybyś tak postąpił, nie miałoby to znaczenia. Nie odeszłabym od ciebie, kochanie.
Kancelaria mieściła się przy bulwarze de la Chapelle. Zastawione książkami ściany pokoju konferencyjnego bardziej przypominały scenę teatru niż biuro – wszystko było tu doskonałą inscenizacją. W tym pokoju nie podpisywano kontraktów, lecz zawierano umowy. Jeżeli chodzi o samego prawnika, to ani dostojny wygląd, ani biała hiszpańska bródka, ani srebrne pince-nez na orlim nosie nie zdołały zamaskować absolutnego braku uczciwości. Upierał się nawet, żeby rozmowa prowadzona była w łamanym angielskim, by później mieć możliwość twierdzenia, że został źle zrozumiany.
Rozmową głównie zajmowała się Marie. Bourne ustąpił jej pola, jak przystało klientowi wobec doradcy prawnego. Zwięźle wyłuszczała swoje racje prosząc o zmianę czeków płatnych z funduszu banku i podpisywanych przez kasjera na poręczone obligacje, płatne w banknotach o nominałach od pięciu do dwudziestu tysięcy dolarów. Poinstruowała prawnika, by powiadomił bank, że wszystkie serie maja być podzielone według numeracji na trzy części a co piąty pakiet ma być gwarantowany przez międzynarodowe banki. Cała ta procedura była jasna dla adwokata: tak skomplikowany sposób wystawienia obligacji uniemożliwiał wyśledzenie ich obiegu przez większość banków i biur maklerskich. Żaden z banków ani maklerów nie miał ochoty na dodatkowe wydatki i kłopoty – ostatecznie płatności były zagwarantowane.
Kiedy poirytowany prawnik z hiszpańską bródką zbliżał się do końca telefonicznej rozmowy z równie podenerwowanym Antoine’em d’Amacourtem, Marie powstrzymała go gestem dłoni.
– Bardzo przepraszam, ale Monsieur Bourne nalega, żeby Monsieur d’Amacourt dołączył do zlecenia dwieście tysięcy franków w gotówce, z czego sto tysięcy ma być przekazane razem z obligacjami. Pozostałe sto ma pozostać u Monsieur d’Amacourta. Monsieur Bourne sugeruje, żeby te pieniądze zostały podzielone w następujący sposób: siedemdziesiąt pięć tysięcy dla Monsieur d’Amacourta, a dwadzieścia pięć dla pana. On zdaje sobie sprawę, jak wiele panom zawdzięcza za porady i dodatkowe kłopoty, na które panów naraził. Nie ma potrzeby wspominać, że nie wymaga on żadnego formalnego zapisu tej operacji.
Na dźwięk tych słów irytacja i podenerwowanie zniknęły, zastąpione przez przesadną uprzejmość nie widzianą od czasów Wersalu. Umowa została zawarta zgodnie z niezwykłymi – aczkolwiek całkowicie zrozumiałymi – żądaniami Monsieur Bourne’a i jego damskiego doradcy.
Monsieur Bourne przyniósł skórzany neseser na obligacje i pieniądze. Ustalono, że dostarczy go uzbrojony kurier, który o czternastej trzydzieści wyjdzie z banku i o godzinie piętnastej spotka Monsieur Burne’a na Pont Neuf. Szacowny klient dokona identyfikacji dopasowując mały skrawek wyciętej z boku neseseru skóry do miejsca po wycięciu. Obowiązywać również będzie hasło: „Herr Koenig przesyła pozdrowienia z Zurychu”.
Читать дальше