– Gdy byliśmy małżeństwem, nie mógł sobie pozwolić na garnitur z domu towarowego.
– Wie pani co – rzekł Havilland – gdy przeczytałem pani dane i dowiedziałem się o Owenie, przez chwilę kusiło mnie, by do niego zadzwonić. Oczywiście nie po to, by mu coś powiedzieć, ale by go o panią spytać. A potem pomyślałem: o, Boże, w naszej epoce porozwodowych uprzejmości oni zapewne nadal ze sobą rozmawiają. Wsypałbym się.
– Nadal rozmawiamy, a pan się wsypał przylatując do Hongkongu.
– Przed panią, być może. Ale dopiero wtedy, gdy zgłosiła się do pani żona Webba. Proszę mi powiedzieć, co pani pomyślała dowiedziawszy się, że jestem tutaj?
– Że Zjednoczone Królestwo wezwało tu pana na konsultację w sprawie Porozumień.
– Pani mi pochlebia…
Zadzwonił telefon. Dłoń Havillanda błyskawicznie skoczyła w jego kierunku. Dzwonił Wenzu, meldując o postępach dokonanych na Kai Tak, a ściśle mówiąc, co było widoczne, o braku jakichkolwiek postępów.
– Czemu, do jasnej cholery, nie odwołają tego wszystkiego? – spytał ze złością ambasador. – Wrzućcie ich do samochodów i niech stamtąd zjeżdżają! – Jakkolwiek brzmiała odpowiedź majora, jedynym jej skutkiem była jeszcze większa irytacja Havillanda. – To absurd! To nie pokaz bohaterstwa, lecz potencjalne morderstwo! W tych okolicznościach czyjś wizerunek albo honor nie mają z tym nic wspólnego i wierz mi, świat nie czeka z otwartymi ustami na tę cholerną konferencję prasową. Na litość boską, większość ludzi na Ziemi śpi! – Dyplomata znowu słuchał. Odpowiedź Lina nie tylko go zdziwiła, ale wręcz rozwścieczyła. – Chińczycy to powiedzieli? To niedorzeczne! Pekin nie ma prawa stawiania takich żądań, to jest… – Havilland zerknął na panią Staples. – To jest barbarzyństwo! Ktoś powinien im powiedzieć, że to nie ich azjatyckie twarze mają zostać uratowane, ale twarz brytyjskiego gubernatora, a jego twarz jest przymocowana do głowy, która może zostać odstrzelona! – Milczenie; oczy ambasadora zamrugały z gniewną rezygnacją. – Wiem, wiem. Niebiańska czerwona gwiazda musi dalej świecić na niebiańskim czarnym tle. Nic pan nie może zrobić, więc niech pan robi to, co się da, majorze. Proszę nadal telefonować. Jak mawia jeden z moich wnuków: ja tu „jem banany”, choć diabli wiedzą, co by to miało oznaczać. – Havilland odwiesił słuchawkę i spojrzał na Catherine. – Rozkazy z Pekinu. Delegacji nie wolno uciekać przed zachodnim terroryzmem. Należy zabezpieczyć wszystkie osoby, ale realizować program wizyty.
– Londyn by to pewnie zaaprobował. Słowo „realizować” brzmi znajomo.
– Rozkazy z Pekinu… – w zamyśleniu powtórzył dyplomata, nie słuchając Catherine. – Rozkazy Shenga!
– Czy jest pan tego całkiem pewien?
– To jego decydujący manewr! On tym kieruje. Mój Boże, on jest gotów!
Co kwadrans napięcie rosło w postępie geometrycznym, aż wreszcie powietrze było naładowane elektrycznością. Rozpadał się deszcz, bijąc w drzwi do ogrodu nieustającym werblem. Przyniesiono i włączono telewizor. Amerykański ambasador wypełniający misję specjalną i kanadyjska dyplomatka patrzyli nań w milczeniu z przerażeniem w oczach. Ogromny odrzutowiec kołował w ulewie na wyznaczone miejsce spotkania z tłumami reporterów i kamerzystów telewizyjnych. Najpierw wynurzyły się kompanie honorowe, równocześnie po obu stronach otwartych drzwi samolotu. Ich zachowanie było zaskakujące, bo zamiast paradnego kroku, jakiego oczekuje się przy takich okazjach, żołnierze z obu kompanii błyskawicznie zbiegli po metalowych schodkach, z łokciami uniesionymi ku górze i dłońmi na kolbach pistoletów gotowych do wyciągnięcia z kabur. Następnie ukazali się szefowie delegacji machając rękami do zgromadzonych. Zaczęli schodzić po schodach, za nimi zaś dwa rzędy uśmiechających się z zakłopotaniem podwładnych. Zaczęła się dziwaczna „konferencja prasowa”, a podsekretarz stanu Edward McAllister wpadł jak bomba do pokoju, pchnąwszy ciężkie drzwi tak mocno, że z trzaskiem uderzyły o ścianę.
– Mam! – wrzasnął, trzymając w dłoni arkusz papieru. – Jestem pewien, że mam!
– Uspokój się, Edwardzie. Mów zrozumiale.
– Chińska delegacja! – wrzasnął McAllister resztką tchu, podbiegając do dyplomaty i wtykając mu papier. – Jej szefem jest człowiek nazwiskiem Lao Xing! Jego zastępcą generał Yunshen! To ludzie wpływowi, którzy przez całe lata przeciwstawiali się Sheng Chouyangowi, otwarcie występując przeciwko jego polityce w Komitecie Centralnym! Ich włączenie do delegacji uznano za oznakę zaakceptowania przez Shenga równowagi sił; dowód uczciwego postępowania wobec starej gwardii.
– Na litość boską, co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie chodzi o gubernatora! Nie tylko o niego! O nich wszystkich! Jednym ruchem eliminuje dwóch najmocniejszych przeciwników w Pekinie i oczyszcza drogę dla siebie. A potem, jak to ująłeś, wciska tutaj swoją izbę obrachunkową, swoich taipanów, w okresie destabilizacji obu rządów!
Havilland zerwał słuchawkę z widełek. – Dajcie mi Lina na Kai Tak! – rozkazał telefoniście w centrali. – Szybko!… Proszę z majorem Linem. Natychmiast!… Co to znaczy, że go nie ma? Gdzie on jest?… Kto mówi?… Tak, wiem, kim jesteś. Słuchaj mnie, i to uważnie! Nie gubernator jest celem, jest znacznie gorzej. Także dwóch członków delegacji chińskiej. Rozdzielcie wszystkich… Wiecie o tym?… Człowiek z Mosadu? Co, u diabła… Nie było takiego porozumienia, nie mogło być!… Tak, oczywiście, wyłączam się. – Dyplomata dysząc gwałtownie, z pobrużdżoną bladą twarzą, popatrzył na ścianę i przemówił ledwie słyszalnym głosem. – Wykryli to, Bóg wie jak, i podejmują natychmiast przeciwdziałania… Kto? Na litość boską, kto to był?
– Nasz Jason Bourne – odrzekł spokojnie McAllister. – On tu jest.
Na ekranie telewizyjnym oddalona limuzyna jednym szarpnięciem zatrzymała się w miejscu, pozostałe zaś rozproszyły się w ciemności. Ze stojącego wozu wybiegły w panice ludzkie postacie, a w parę sekund później ekran wypełniło oślepiające światło wybuchu.
– On jest tutaj – powtórzył szeptem McAllister. – Jest tutaj!
Motorówka podskakiwała gwałtownie w ciemności wśród tropikalnej ulewy. Dwuosobowa załoga wylewała wodę, nieustannie przelewającą się przez burty, a posiwiały kapitan, chińsko-portugalski mieszaniec, mrużąc oczy wypatrywał drogi przez duże okna kabiny, powoli zbliżając się do czarnych konturów wyspy. Bourne i d'Anjou stali po obu stronach właściciela łodzi. Odezwał się Francuz podnosząc głos, by przekrzyczeć ulewę:
– Według ciebie, jak daleko jesteśmy od brzegu?
– Jakieś dwieście metrów, plus minus dziesięć do dwudziestu – odparł kapitan.
– Czas na światło. Gdzie je masz?
– W szafce koło ciebie. Z prawej strony. Jeszcze siedemdziesiąt pięć metrów i zatrzymuję się. Metr dalej, i przy tej pogodzie skały mogą się okazać niebezpieczne.
– Musimy się dostać na brzeg! – krzyknął Francuz. – To bezwarunkowo konieczne, już ci mówiłem.
– Tak, ale zapomniałeś mi powiedzieć, że będzie ta ulewa i te fale. Dziewięćdziesiąt metrów i dalej możecie popłynąć łódką. Ma mocny silnik, dostaniecie się na wyspę.
– Merde! – prychnął d'Anjou otwierając szafkę i wyciągając światło sygnałowe. – Więc będziemy mieli sto metrów albo i więcej.
– W żadnym wypadku nie mniej niż pięćdziesiąt, to ci powiedziałem.
– A po drodze jest głęboka woda!
– Czy mam zawrócić do Makau?
Читать дальше