Drzwi otworzyła młoda dziewczyna, która nie przebrała się jeszcze po powrocie ze szkoły. Naszywka na jej bluzie wskazywała, że chodzi do prestiżowego college’u, Pace Academy. Powiedziała, że nazywa się Brigid Connolly. Nosiła aparat korekcyjny na zębach. Figurowała w materiałach Biura na temat rodziny Connollych. Hol domu był elegancki, z ozdobnym świecznikiem i wypolerowaną posadzką z jesionowych desek.
Dostrzegłem dwie młodsze dziewczynki, a raczej tylko ich głowy, zerkające ciekawie zza załomu głównego korytarza, tuż przy dwóch angielskich pastelach. Wszystkie trzy panny Connolly były śliczne. Brigid miała dwanaście lat, Meredith jedenaście, a Gwynne sześć. Z robionych na kolanie notatek pamiętałem, że młodsza chodziła do prywatnej szkoły założonej jeszcze na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku przez Evę Edwards Lovett.
– Jestem Alex Cross z FBI – powiedziałem. Brigid wydawała się niezwykle dojrzała: mimo tragedii, która dotknęła jej rodzinę, zachowała godność i spokój. – Twój ojciec chyba mnie oczekuje.
– Ojciec zaraz zejdzie, proszę pana – odparła. Odwróciła się i zbeształa młodsze siostry: – Słyszałyście, co mówił tato! Zachowujcie się, jak trzeba. Obie?…
– Ja nie gryzę – zapewniłem dziewczęta, które wciąż zerkały na mnie. Meredith zrobiła się czerwona jak burak.
– Och, przepraszamy. To nie chodzi o pana.
– Rozumiem – powiedziałem. W końcu się uśmiechnęły i okazało się, że Meredith też nosi aparat korekcyjny. To były urocze, słodkie dziewczynki.
Z góry rozległ się głos:
– Agent Cross?
Agent?, pomyślałem. Nie przywykłem jeszcze do tego, że tak się do mnie zwracano.
Podniosłem wzrok. Sędzia Brendan Connolly schodził na parter. Miał na sobie niebieską koszulę w paski, granatowe luźne spodnie i czarne mokasyny. Był zadbany i w dobrej formie, ale równocześnie wyglądał tak, jakby nie spał od co najmniej paru dni. Z materiałów FBI wiedziałem, że ma czterdzieści cztery lata, jest po politechnice stanowej w Georgii i Szkole Prawa imienia Vanderbilta.
– Więc jak to jest? – spytał i uśmiechnął się z wysiłkiem. – Gryzie pan czy nie? Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Gryzę tylko tych, którzy na to zasługują – odparłem. – Jestem Alex Cross.
Brendan Connolly wskazał mi skinieniem głowy dużą, wyłożoną do sufitu książkami bibliotekę, pełniącą zarazem rolę gabinetu. Znalazło się w niej również miejsce na niewielki fortepian. Zauważyłem nuty z piosenkami Billy’ego Joela. W kącie stała kozetka z rozrzuconą pościelą.
– Kiedy agent Cross i ja załatwimy sprawy, pomyślimy o obiedzie – zapowiedział dziewczynkom ojciec. – Postaram się nie struć dzisiaj nikogo, ale będę potrzebował waszej pomocy, młode damy.
– Tak, tatusiu – odpowiedziały chórkiem. Widać było, że uwielbiają ojca. Zasunął dębowe drzwi i znaleźliśmy się sami.
– To takie trudne. Takie ciężkie. – Westchnął. – Chodzi mi o to, że przy nich muszę robić dobrą minę do złej gry. Są najlepszymi córkami na świecie. – Objął gestem wyłożony książkami pokój. – To ulubione miejsce Lizzie. Doskonale gra na fortepianie. Dziewczęta też. Oboje jesteśmy molami książkowymi, ale ona wprost przepada za tą biblioteką.
Usiadł w klubowym fotelu obitym wiśniową skórą.
– Doceniam to, że przyleciał pan do Atlanty. Słyszałem, że jest pan świetny w trudnych sprawach. Jak mogę panu pomóc? – zapytał.
Siadłem naprzeciwko niego, na kanapie od kompletu. Na ścianie nad Connollym wisiały fotografie Partenonu, Chartres, piramid i dyplom honorowy Chastain Horse Park, ośrodka jeździeckiego prowadzącego terapię dzieci z porażeniem mózgowym.
– Wielu ludzi pracuje nad znalezieniem pani Connolly. Sprawdza się różne poszlaki. Nie zamierzam zagłębiać się w szczegóły dotyczące pańskiej rodziny. To sprawa miejscowych wywiadowców.
– Dziękuję panu – powiedział sędzia. – Odpowiadanie na te wszystkie pytania działa na mnie potwornie przygnębiająco. W kółko to samo. Nie wyobraża pan sobie.
Skinąłem głową.
– Czy jest panu wiadomo o kimś z sąsiedztwa, mężczyźnie albo nawet kobiecie, kto w nieodpowiedni sposób interesowałby się pańską żoną? Kto byłby w niej mocno zadurzony, może miał obsesję na jej punkcie? Te sprawy mnie interesują. Poza tym, czy działo się coś, co pańskim zdaniem odbiegałoby od normy? Czy ktoś obserwował pańską żonę? Czy ostatnio nie kręciło się tu więcej ludzi niż zwykle? Dostawcy? Poczta kurierska, inne usługi? Sąsiedzi, których można by o coś podejrzewać? Koledzy z pracy? Nawet znajomi, którzy mogliby miewać fantazje erotyczne na temat pani Connolly?
Brendan Connolly kiwnął głową.
– Rozumiem, do czego pan zmierza.
Spojrzałem mu w oczy.
– Czy pan i pańska żona kłóciliście się ostatnio? – spytałem. – Jeśli tak, muszę o tym wiedzieć. Potem możemy iść dalej.
Kąciki oczu Brendana Connolly’ego nagle zwilgotniały.
– Poznałem Lizzie w Waszyngtonie, kiedy pracowała dla „Post”, a ja byłem młodszym wspólnikiem w tamtejszej kancelarii prawnej, Tatę Schilling. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Prawie nigdy się nie kłóciliśmy, rzadko podnosiliśmy na siebie głos. I tak pozostało. Agencie Cross, kocham moją żonę. I córki. Proszę, niech pan pomoże nam sprowadzić ją do domu. Musi pan znaleźć Lizzie.
Nowoczesny ojciec chrzestny. Czterdziestosiedmioletni Rosjanin mieszkający w Ameryce i znany jako Wilk. Plotka mówiła, że nie boi się niczego i macza palce we wszystkich rodzajach przestępczej działalności, od handlu bronią przez wymuszenia po handel narkotykami. Zajmował się również działalnością zgodną z prawem, miał udziały w bankach i funduszach inwestycyjnych wysokiego ryzyka. Nikt chyba nie wiedział, kim jest naprawdę, nie znano jego amerykańskiego nazwiska ani miejsca zamieszkania. Spryciarz. Niewidzialny człowiek. Poza zasięgiem FBI i każdego, kto chciałby go namierzyć.
Nie miał jeszcze trzydziestki, kiedy odszedł z KGB i stał się jednym z najbardziej bezwzględnych przywódców zorganizowanej przestępczości w Rosji, czerwonej mafii. Jego imiennik, wilk syberyjski, był zręcznym myśliwym, był też jednak bezlitośnie ściganą zwierzyną. Był szybki i potrafił pokonać znacznie większe zwierzęta, ale jego mięso i futro były w cenie. Wilka w ludzkiej skórze również ścigano, tyle że policja nie wiedziała, kogo ma ścigać.
Niewidzialny. Tak jak sobie zaplanował. Ukrywał się w szczególny sposób. Tego pogodnego wieczoru człowiek zwany Wilkiem wydawał huczne przyjęcie w swoim domu o powierzchni dwudziestu tysięcy stóp kwadratowych, w Fort Lauderdale na Florydzie.
Pretekstem było pierwsze wydanie nowego czasopisma dla mężczyzn, „Instynkt”, mającego konkurować z takimi tytułami jak „Maxi” i „Stun”.
W Lauderdale Wilk był znany jako Ari Manning, bogaty człowiek interesu pochodzący z TelAwiwu. Miał inne nazwiska w innych miastach. Wiele nazwisk w wielu miastach.
Właśnie przechodził przez swój gabinet, w którym dwudziestka gości śledziła na kilku telewizorach mecz futbolowy, w tym na plazmowym sześćdziesięciojednocalowym runco. Kilku fanatycznych kibiców pochylało się nad komputerem z bazą danych. Na pobliskim stoliku umieszczono w bloku lodu butelkę stolicznej. Wódka w lodzie była jedynym rosyjskim akcentem dopuszczanym przez Wilka.
Przy wzroście sześć stóp i dwa cale Wilk ważył dwieście czterdzieści funtów, co nie przeszkadzało mu poruszać się z gracją wielkiego, potężnego zwierzęcia. Krążył między gośćmi, zawsze uśmiechnięty i sypiący dowcipami, wiedząc, że nikt z obecnych nie rozumie, dlaczego się uśmiecha; nikt z tak zwanych przyjaciół, wspólników w interesach czy znajomych nie miał pojęcia, kim jest.
Читать дальше