I raptem sobie przypomniał, jakby doznał objawienia. Nacisnął klamkę i rozciągnął wargi w uśmiechu. Przestał zamykać drzwi na zamek z obawy, że któregoś dnia, wychodząc z domu, zapomni zabrać klucze. Ogarnęła go wielka ulga, tak wielka, aż poczuł chłód. Tak teraz reagował, najpierw zdumienie i rozczarowanie, a potem ulga, że umysł wciąż z nim współpracuje.
Utrata pamięci nie byłaby taka zła, gdyby nie zdawał sobie z niej sprawy. To właśnie było najgorsze. Mordował się ze sznurówkami, wiązał beznadziejne supły i cały czas towarzyszyła temu świadomość, że niegdyś robił to bez jednej myśli, nie wspominając już o trudzie.
Sznurowanie butów. Czy to takie skomplikowane? Dość łatwe dla pięciolatka. Tymczasem Luc Racine nosił teraz miękkie buty bez sznurówek.
Ale jakże mógł zapomnieć imię Jules? To niewybaczalne. Wyobrażał sobie, co Julia by na to powiedziała. „Nigdy nie zapominasz imienia tego pieprzonego psa, ale nie możesz zapamiętać, jak ma na imię twoja córka”.
W domu panował ziąb, jakby okno było otwarte. Lato zdecydowanie dobiegało końca. Nie musiał nawet widzieć płonących czerwienią dębów. Czuł koniec lata w wieczornym powietrzu, słyszał po zmierzchu w cykaniu świerszczy.
Przystanął na środku pokoju i powoli powiódł wzrokiem dokoła. Coś mu nie pasowało. Było jakoś inaczej niż poprzedniego wieczoru, kiedy niczego nie poznawał. Tak, coś zmieniło miejsce. Oblał się zimnym potem. Kiedy wracał z kamieniołomu, wstrząsały nim identyczne dreszcze. Szedł ścieżką i patrzył pod nogi, by nie potknąć się o wystające kamienie schowane w wysokiej trawie. Całą drogę miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Nie Watermeier ani żaden z jego ludzi, którzy sprawdzali, czy Luc sobie poszedł. Ktoś inny go śledził. Luc słyszał trzask gałęzi za plecami. Scrapple też słyszał, raz nawet warknął, a później podwinął pod siebie ogon, położył uszy i pobiegł do domu. Nie czekał na Luca, kundel jeden, zwolnił tylko po to, żeby w razie zagrożenia Luc go obronił. Było w tym coś dziwnego. Odwrotnie niż trzeba. Czy instynkt nie każe psu bronić swojego pana?
Luc szukał w pokoju śladów cudzej obecności. Wyjrzał przez okno, czy nikt nie kryje się między drzewami. Uspokajał go jedynie Scrapple, który wyraźnie zadowolony legł na ulubionym dywaniku. Luc podszedł szybkim krokiem do drzwi, zamknął zasuwę, potem upewnił się, że drzwi kuchenne są dobrze zamknięte. Pewnie coś sobie uroił, choć nie pamiętał, by napotkał gdzieś informację, że jego choroba powoduje halucynacje albo paranoję. Ale jak miał pamiętać, jeżeli zapomniał imienia swojej córki?
Pokręcił głową, bardzo z siebie niezadowolony. Otworzył lodówkę, by sprawdzić mizerne szansę na kolację. W końcu musi tam znaleźć cokolwiek, co mogliby zjeść, on i Scrapple. Jego wzrok padł na górną półkę.
I ponownie ogarnęła go panika. Co, do diaska? Spokój, powiedział sobie. To nic. Nic. Nic, tylko jego głupie roztargnienie. Zabrał pilota do telewizora z górnej półki lodówki.
– Szukałem tego po całym domu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Henry oznajmił O’Dell, że może mu towarzyszyć w kostnicy. Pewnie pomyślała, że jest taki uprzejmy, on zaś pragnął tylko mieć ją obok, wychodząc z kamieniołomu, kiedy zaatakują te piranie z mediów. Wiedział już, że nie ma co liczyć na Stolza. Koroner miał alergię na dziennikarzy i dawno temu zniknął.
– Przychodzi pani do głowy, na podstawie tego, co pani widziała, kogo powinienem szukać? Proszę mi tylko oszczędzić elementarza: biały mężczyzna, lat dwadzieścia kilka, samotnik, matka źle go traktowała i teraz nie potrafi nawiązać normalnych kontaktów z kobietami, więc jest wobec nich agresywny.
– Jak ma się okaleczenie Earlmana do tej charakterystyki?
Cholera! Zapomniał o Stevie, nawet nie chciał myśleć o biednym Stevie.
– Okej, okej. Zatem posłuchajmy pani wstępnych wniosków.
– Za wcześnie na dokładny portret, poza tym, że prawdopodobnie to rzeczywiście biały mężczyzna po dwudziestce, może tuż po trzydziestce. Jeździ terenówką albo pikapem, w każdym razie ma do nich dostęp. Prawdopodobnie mieszka sam za miastem, jakieś siedemdziesiąt kilometrów od kamieniołomu.
Henry spojrzał na nią z góry, nie okazując zaskoczenia.
– Wiele mówi o nim wybór miejsca, gdzie zakopał ciała – ciągnęła nieproszona. – Zazwyczaj seryjni mordercy zostawiają swoje ofiary na widoku, niektórzy nawet robią z tego przedstawienie, chwalą się swoim dziełem. To należy do rytuału. Są tacy. których podnieca widok ludzi zaszokowanych zbrodnią, jednak ten bardzo się napracował, żeby ukryć ciała. Nie chciał, żeby je znaleziono. Być może nawet jest w pewnym stopniu zawstydzony. Zgaduję, że to człowiek cierpiący na paranoję urojeniową, co znaczy, że teraz, kiedy odkryliśmy jego cmentarz, poczuje się przez nas zagrożony. Pomyśli, że chcemy go złapać, a to może go pchnąć do nieracjonalnych czynów.
– Innymi słowy, noga mu się powinie i go schwytamy?
– Może spanikować i zabić kogoś, kto według niego mu zagraża. Możliwe więc, że noga mu się powinie i zostawi ślad, który nas do niego doprowadzi. Tylko że ktoś przedtem straci życie.
– Nie to chciałem usłyszeć, O’Dell. – Henry żałował, że w ogóle pytał. Gubernator już siedział mu na tyłku. Co to będzie, do diabła, jak ten szaleniec znowu zacznie zabijać? Jezu! Nie pomyślał o tym.
Kiedy dotarli do drogi, Henry spostrzegł, że przyjechał patrol stanowy, dwóch nowych policjantów, którzy mieli zmienić Trottera i pilnować terenu w nocy. Randal Graham, ten szczur od gubernatora, proponował mu miejscową Gwardię Narodową. Henry pomyślał tylko o panice, w jaką wpadną mieszkańcy, gdy zobaczą pieprzoną Gwardię. A i tak atmosfera nie była najlepsza.
– Szeryfie Watermeier.
Te kundle z mediów zaatakowały ogniem pytań, gdy tylko wyszedł z O’Dell z kamieniołomu.
– Co się dzieje?
– Ile ciał znaleziono?
– Czy to prawda, że w okolicy grasuje seryjny morderca?
– Kiedy poznamy nazwiska ofiar?
– Jak długo to trwało?
– Chwila. – Watermeier uniósł jedną rękę, a drugą zatrzymał O’Dell. Obrzuciła go spojrzeniem, w którym widniało zdumienie i irytacja, co wystarczyło, by zrozumiał, że tego nie miała w planie. Ale jego wcale nie obchodziły jej plany. Jedynym zmartwieniem szeryfa było, żeby doczekać emerytury pośród ludzi, którzy darzą go szacunkiem. Lepiej więc, by ci ludzie myśleli, że robi wszystko, co zapewni im bezpieczeństwo.
– Nie mogę podać żadnych szczegółów, poza tym, że mamy dwustupięćdziesięciolitrowe szczelnie zamknięte beczki zakopane pod kamieniami – oznajmił powoli, żeby nie dać nikomu pretekstu do przekręcenia jego słów. – W niektórych z tych beczek znajdują się zwłoki. Tyle mogę powiedzieć w tej chwili. W każdym razie panujemy nad sytuacją. Mamy ekspertów, którzy zbierają dowody i mamy…
– Ale co z mordercą, szeryfie? – krzyknął ktoś z tłumu, wchodząc mu w słowo. – Tutaj grasuje seryjny morderca. Co pan robi w tej sprawie?
Jezu! Te dupki uparły się, żeby wzniecić panikę. Henry wciągnął kapelusz na oczy, jakby chciał zasłonić się przed kolejnymi ciosami i dać piraniom do zrozumienia, że nie wmanewrują go w swoją histerię.
– Pracujemy nad tym – skłamał. To był dopiero drugi dzień. Jak, do cholery, miał już dysponować listą podejrzanych? – Dlatego jest z nami agentka specjalna Maggie O’Dell. – Pchnął ją lekko naprzód. – Jest psychologiem kryminalnym z FBI, pracuje w Quantico, w Wirginii. Specjalizuje się w rozpracowywaniu takich gości. Sami widzicie, że mamy w naszym zespole samych najlepszych. To wszystko.
Читать дальше