Ale stało się.
Na parkingu przed bankiem zobaczyłem cztery ciemne samochody. Domyśliłem się, że to FBI, i zatrzymałem się obok. Radiowozów na razie nie było. Kyle zadzwonił do mnie, ale nie ściągnął miejscowej policji. Zły znak.
Tylnego wejścia pilnował wysoki, chudy agent. Miał około trzydziestki, wyglądał na zdenerwowanego i przestraszonego. Pokazałem mu odznakę.
– Szef jest w środku, detektywie Cross – powiedział. – Czeka na pana.
Mówił z miękkim wirginijskim akcentem, jak Kyle.
– Są ofiary? – zapytałem.
Pokręcił podłużną, krótko ostrzyżoną głową. Starał się nie pokazać po sobie, że jest zdenerwowany, może przestraszony.
– Dopiero przyjechaliśmy. Jeszcze nie znam sytuacji. Starsza agentka Cavalierre kazała mi tu zaczekać. To jej dochodzenie.
– Tak, wiem.
Otworzyłem szklane drzwi. Przystanąłem na chwilę obok bankomatów, żeby się trochę skupić i przygotować. W holu zobaczyłem Kyle’a i Betsey Cavalierre.
Rozmawiali z siwym mężczyzną, który, sądząc po wyglądzie, mógł być dyrektorem filii lub jego zastępcą. Nie dostrzegłem żadnych ciał. Jezu, czy to możliwe?
Kyle zauważył mnie i natychmiast podszedł bliżej. Cavalierre nie odstępowała go na krok, jakby była do niego przyklejona.
– To cud, Alex – powiedział. – Nikt tu nie ucierpiał. Zabrali forsę i ulotnili się. Jedziemy do domu dyrektora. Jego żona i córka były zakładniczkami. Telefon nie odpowiada.
– Zawiadom miejscową policję, Kyle. Wyślą tam radiowozy.
– To tylko trzy minuty drogi stąd. Idziemy! – warknął.
On i agentka Cavalierre ruszyli w stronę wyjścia.
Kyle wyraził się jasno: śledztwo w sprawie ostatnich napadów na banki prowadzi FBI. Mogłem się przyłączyć albo odejść. Na razie pojechałem z nimi. To było śledztwo Kyle’a i Cavalierre i ich problem. To na nich naciskali.
W samochodzie nikt się nie odzywał. Jak dotąd, jeden schemat się powtarzał. Przy każdym napadzie ktoś ginął. Jakby te skoki robił seryjny morderca.
Wreszcie zapytałem o to, co nie dawało mi spokoju, od chwili gdy odebrałem telefon Kyle’a w szpitalu.
– Alarm z banku dotarł bezpośrednio do FBI?
Betsey Cavalierre odwróciła się do mnie z przedniego siedzenia.
– First Union, Chase, First Virginia i Citibank są chwilowo połączone z nami. Sami tak zdecydowali, nie namawialiśmy ich. Na wypadek następnego skoku ściągnęliśmy do Dystryktu Kolumbii kilkudziesięciu dodatkowych agentów. Przyjechaliśmy do Rosslyn po niecałych dziesięciu minutach. Ale zdążyli uciec.
– Daliście w końcu znać miejscowej policji? – zapytałem.
Kyle przytaknął.
– Dzwoniliśmy do nich. Nie chcemy nikomu deptać po odciskach, jeśli nie musimy. Już jadą do banku.
Pokręciłem głową i przewróciłem oczami.
– Ale jednak nie do domu dyrektora, tak?
– Najpierw sami sprawdzimy, co tam się dzieje – odpowiedziała za Kyle’a agentka Cavalierre. – Ci zabójcy nie popełniają błędów. My też nie możemy.
Nie była wobec mnie zbyt uprzejma. Mówiła zniecierpliwionym tonem. Nie podobało mi się to. Ale najwyraźniej nie obchodziło ją, co myślę.
– W Rosslyn jest bardzo dobra policja – upierałem się. – Współpracowałem już kiedyś z nimi. A wy?
Czułem się w obowiązku bronić kolegów, których dobrze znałem.
Kyle westchnął.
– Wiesz, ile zależy od pierwszej reakcji. W tym problem. Betsey ma rację. Nie możemy popełniać błędów, bo oni ich nie popełniają.
Skręciliśmy w High Street. Dzielnica wyglądała na spokojną i zamożną. Stare i nowe rezydencje, podwójne garaże, przystrzyżone trawniki.
Nie mogłem się pozbyć obaw, że znajdziemy zwłoki. Oni zawsze kogoś zabijają, mówiłem sobie. Jedna rodzina już zginęła.
Zaparkowaliśmy przed dużym domem w stylu kolonialnym, z wielkim, czerwonym numerem 315 na żółtej skrzynce pocztowej. Za nami zatrzymał się drugi samochód z agentami. Im nas więcej, tym gorzej się zapowiada, pomyślałem.
Kyle uniósł swoje walkie-talkie.
– Bandyci pewnie już się wynieśli. Ale pamiętajcie, że nigdy nic nie wiadomo. Ci faceci to zabójcy i wygląda na to, że lubią swój fach.
Nigdy nic nie wiadomo. To fakt. Jakże prawdziwe było to powiedzenie i w jak przerażający sposób potwierdzało się czasami.
Czy to, między innymi, trzymało mnie w tej pracy? Skoki adrenaliny? Niepewność przy każdym nowym śledztwie? Dreszcz emocji zwany myśliwym? Ciemna strona mojej natury? Rzadkie zwycięstwa dobra nad złem? Częste zwycięstwa zła nad dobrem?
Wyciągnąłem z kabury glocka i starałem się nie myśleć o niczym, co mogło mnie rozproszyć. Żeby szybko reagować, trzeba mieć wolną głowę. Kyle, Betsey Cavalierre i ja pobiegliśmy do drzwi frontowych. Trzymaliśmy broń gotową do strzału. Prawdziwi zawodowcy – czujni i spięci.
Bo nigdy nic nie wiadomo.
Z zewnątrz w domu nie było słychać żadnego dźwięku – martwa cisza. Gdzieś u sąsiadów zaszczekał pies, rozpłakało się dziecko.
Przy dwóch pierwszych napadach były ofiary. Tylko ten schemat się powtarzał na razie. Rytuał zabójców? Ostrzeżenie? Sposób na obrabianie banków? O co tu chodziło, na Boga?
– Wchodzę pierwszy – powiedziałem do Kyle’a. Nie zamierzałem pytać go o pozwolenie. – Jesteśmy w Waszyngtonie. W każdym razie blisko. To mój teren.
Nie spierał się ze mną. Agentka Cavalliere milczała. Przyjrzała mi się uważnie. Była już kiedyś na linii ognia? – zastanawiałem się. Co teraz czuła? Czy kiedykolwiek strzelała do kogoś?
Drzwi domu nie były zamknięte na klucz. Celowo je tak zostawili? Czy dlatego, że wynieśli się w pośpiechu?
Szybko i cicho wsunąłem się do środka. Miałem nadzieję, że może wszystko będzie dobrze, a jednocześnie spodziewałem się najgorszego. W holu, salonie i kuchni było ciemno i cicho, świecił się tylko czerwony zegar cyfrowy na kuchence i szumiała lodówka.
Agentka Cavalierre dała znak, żebyśmy się rozdzielili. Z głębi domu nie docierał nawet żaden szept. To mi się nie podobało. Gdzie była rodzina?
Skulony, podkradłem się do kuchni. Zajrzałem do środka. Nikogo.
Wszedłem i otworzyłem drewniane drzwi w tylnej ścianie. Spiżarnia. Ostry zapach przypraw i korzeni.
Następne drzwi. Tylne schody wiodące na piętro.
Trzecie drzwi. Schody prowadzące do piwnicy.
Należało sprawdzić piwnicę. Pstryknąłem włącznikiem światła. Nie zapaliło się. Niech to szlag!
– Policja! – zawołałem.
Żadnej odpowiedzi.
Wziąłem głęboki oddech. Nie sądziłem, że grozi mi w tej chwili jakieś niebezpieczeństwo, bałem się tego, co mogłem znaleźć na dole. Wahałem się sekundę lub dwie, potem postawiłem nogę na skrzypiącym stopniu. Nie cierpię piwnic.
– Policja! – powtórzyłem.
Nadal cisza.
Sprawdzanie ciemnych zakamarków w budynku to nie żadna zabawa. Nawet jeśli ma się broń i umie z niej korzystać. Zapaliłem swoją latarkę. Dobra, idziemy.
Serce waliło mi mocno, gdy zbiegałem po schodach. Pistolet trzymałem przed sobą. Schyliłem głowę i zajrzałem do piwnicy. Jezu!
Od razu je zobaczyłem. Poczułem przypływ adrenaliny.
– Detektyw Cross. Jestem z policji.
Matka i córeczka. Kobieta była związana i zakneblowana kolorowymi szmatkami i czarną taśmą. Szeroko rozwarte oczy błyszczały jak reflektory. Dziewczynka miała na ustach tylko taśmę. Łkała spazmatycznie.
Ale żyły. Ani tutaj, ani w banku nikt nie zginął.
Читать дальше