Irving wiedział, że to potwór z lodu. Biały niedźwiedź albo biały demon był tutaj z nimi – pochylał się nad lady Ciszą, niemal na niej leżał. Choć porucznik wytężał wzrok, nie mógł dojrzeć zarysów jego sylwetki – białoniebieskie futro na tle białoniebieskiego lodu, potężne mięśnie na tle potężnych lodowych krawędzi, czarne oczy, które mogły tkwić w głowie potwora albo stanowić część ciemności za jego plecami.
Trójkątna głowa osadzona na dziwnie długiej szyi wiła się i kołysała niczym wąż sześć stóp nad klęczącą kobietą. Irving próbował oszacować w myślach wielkość łba potwora – gdyby w przyszłości chcieli go zabić, taka informacja byłaby przydatna – nie mógł jednak dostrzec ani dokładnego kształtu, ani rozmiarów owej białej masy, gdyż poruszała się nieustannie we wszystkich kierunkach.
Jednak bez wątpienia potwór pochylał się nad dziewczyną. Jego łeb wisiał teraz dokładnie nad jej głową.
Irving wiedział, że powinien krzyknąć, pobiec do przodu z łomem w dłoni – nie miał ze sobą żadnej innej broni, prócz noża, który zatknął wcześniej za pas – i próbować ratować Eskimoskę, jednak jego mięśnie nie usłuchałyby w tej chwili takiej komendy. Mógł tylko przyglądać się temu widowisku ze zgrozą graniczącą z dziwnym, niemal seksualnym podnieceniem.
Lady Cisza wyciągnęła ręce dłońmi do góry niczym papistyczny ksiądz odprawiający mszę i przyzywający cud eucharystii. Irving miał w Irlandii kuzyna papistę i kiedyś wybrał się z nim do kościoła na katolicką mszę. Miał wrażenie, że na jego oczach odprawiany jest właśnie ten sam magiczny rytuał. Cisza nie wydawała z siebie żadnego dźwięku, klęczała jednak z szeroko rozpostartymi ramionami, zamkniętymi oczami i głową odrzuconą do tyłu – Irving podczołgał się jeszcze trochę do przodu i widział teraz jej twarz – trzymała też szeroko otwarte usta, niczym wierny czekający na komunię.
Szyja potwora wyprostowała się nagle niczym atakująca kobra, wypychając łeb w dół. Szeroko otwarta paszcza objęła głowę Ciszy aż po szyję, jakby potwór chciał ją oderwać jednym kłapnięciem.
Irving omal nie krzyknął. Tylko powaga chwili i obezwładniający strach powstrzymały go przed tym.
Potwór nie pożarł Ciszy. Irving uświadomił sobie, że patrzy na czubek białoniebieskiego łba potwora – przynajmniej trzy razy większego od głowy człowieka – który wciąż zwieszał szeroko otwartą paszczę nad głową kobiety i jej otwartymi ustami. Eskimoska nadal trzymała rozłożone ręce, niemal jakby chciała uściskać stojącą przed nią masę mięśni i futra.
Wtedy zaczęła się muzyka.
Irving widział, jak głowy obojga – potwora i Eskimoski – kołyszą się w jednym tempie, jednak dopiero po minucie zorientował się, że orgiastyczne pohukiwania i erotyczne pojękiwania wydobywają się z… kobiety.
Olbrzymie stworzenie zwieszające się nad Ciszą, niedźwiedź lub demon, dmuchało w jej otwarte usta, grając na jej strunach głosowych, jakby ludzkie gardło było instrumentem. Tryle, zawodzenia i basowe dźwięki nabierały mocy i tempa – Irving widział, jak lady Cisza podnosi głowę i wygina ją w jedną stronę, podczas gdy trójkątna głowa potwora, osadzona na wężowej szyi, wychyla się w przeciwnym kierunku; potwór i kobieta wyglądali w tej chwili jak para kochanków, którzy szukali najlepszej pozycji dla głębokiego, namiętnego pocałunku.
Melodyjne dźwięki rozbrzmiewały coraz szybciej i gwałtowniej – Irving był pewien, że słyszą je już teraz wszyscy marynarze na statku i że wszyscy mają też równie potężny i długotrwały wzwód jak on sam – a potem nagle, bez ostrzeżenia, ucichły z prędkością seksualnego spełnienia.
Potwór podniósł i cofnął głowę, zwijając wężową szyję.
Ręce lady Ciszy opadły do jej nagich boków, jakby była już zbyt wyczerpana, by utrzymać je dłużej. Jej głowa przechyliła się do przodu i zawisła nad osrebrzonymi blaskiem księżyca piersiami.
Teraz ją zje, pomyślał Irving, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą widział. Rozedrze ją na kawałki i pożre.
Nic takiego się nie stało. Ogromna masa mięśni znikła na sekundę, przechodząc na czterech łapach między blokami lodowego Stone-henge, a potem wróciła, by skłonić głowę przed lady Ciszą i rzucić coś przed nią na lód. Irving usłyszał głuchy odgłos, charakterystyczne znajome mlaśnięcie, w tych okolicznościach jednak ten dźwięk wydawał się zupełnie nie na miejscu – Irving nie rozumiał ani trochę tego, co widzi i słyszy.
Biały potwór znów zniknął – Irving czuł, jak lód drży pod uderzeniami olbrzymich łap. Po minucie wrócił i znów rzucił coś na lód przed eskimoską dziewczyną. Potem jeszcze raz odszedł i coś jej przyniósł.
A w końcu po prostu znikł… zlał się w jedno z ciemnością. Młoda kobieta klęczała sama na lodowym polu, przed nią zaś leżała sterta jakichś ciemnych przedmiotów.
Trwała w bezruchu jeszcze przez całą minutę. Irving znów pomyślał o katolickim kościele swego irlandzkiego kuzyna i starych parafianach, którzy po mszy zostawali w swych ławkach i modlili się. Potem Eskimoska wstała, szybko wsunęła stopy do futrzanych butów, naciągnęła spodnie i włożyła kurtkę.
Porucznik Irving uświadomił sobie, że trzęsie się jak w febrze. Wiedział, że przynajmniej po części przyczyną owego drżenia był chłód. Miał nadzieję, że uda mu się znaleźć w sobie dość ciepła i sił, by wrócić na statek. Nie miał pojęcia, jak dziewczyna mogła nago przetrwać choćby kilka sekund, nie mówiąc już o minutach.
Cisza podniosła przedmioty, które potwór zrzucił przed nią na lód, i trzymała je teraz na rękach, niczym kobieta karmiąca jednocześnie dwójkę dzieci. Wyglądało na to, że wraca na statek, zmierzała bowiem niemal w tym samym kierunku, z którego przyszedł Irving.
Nagle znieruchomiała i odwróciła głowę w jego stronę. Choć nie widział jej czarnych oczu, czuł na sobie jej wzrok. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wciąż stoi na czworakach, w miejscu oddalonym o trzy stopy od seraka, za którym początkowo się krył. Pragnąc przyjrzeć się lepiej niezwykłemu widowisku, zupełnie zapomniał o środkach ostrożności.
Przez moment oboje tkwili w bezruchu. Irving wstrzymał oddech. Czekał, aż Cisza wykona jakiś gest, na przykład uderzy dłonią w lód, przyzywając natychmiast potwora z lodu. Jej obrońcę. Jej mściciela.
Cisza odwróciła głowę i podjęła przerwany marsz, znikając między lodowymi filarami na południowo-wschodnim krańcu kręgu.
Irving odczekał jeszcze kilka minut, wreszcie podniósł się na równe nogi. Był przemarznięty do szpiku kości, tracił już czucie w rękach i nogach, a mimo to wciąż miał potężną, niesłabnącą erekcję. Odzyskawszy w końcu kontrolę nad własnym ciałem, nie ruszył za dziewczyną, lecz do miejsca, w którym przed chwilą klęczała.
Na lodzie była krew. W błękitnym blasku księżyca krwawe plamy wydawały się całkiem czarne. Porucznik Irving ukląkł, ściągnął grubą rękawicę i cienką wełnianą rękawiczkę, dotknął palcem plamy, a potem przyłożył go do ust. Tak, to była krew, ale nie podejrzewał, żeby była ludzka.
Potwór przyniósł jej surowe, świeże mięso. Krew wypływająca z owego mięsa miała charakterystyczny smak, podobny do smaku jego własnej krwi, ale Irving zakładał, że krew świeżo zabitych zwierząt smakuje podobnie. Ale jakich zwierząt? Skąd? Uczestnicy ekspedycji Franklina nie widzieli żadnych lądowych zwierząt od ponad roku.
Krew zamarza w ciągu kilku minut. Potwór zabił jakieś stworzenie zaledwie kilka minut temu, kiedy Irving błądził po lodowym labiryncie, szukając lady Ciszy.
Читать дальше