– Dlaczego? – spytał sir John.
Best nie umiał mu odpowiedzieć. Przez chwilę w kajucie pan owa cisza.
– No dobrze – przemówił wreszcie sir John. – Ile czasu minęło od chwili, gdy dotarliście do grupy drugiego oficera Des Voeux, do momentu ataku na porucznika Gore’a?
– Nie więcej niż pół godziny, sir Johnie. Pewnie mniej.
– A co sprowokowało atak?
– Sprowokowało? – powtórzył Best. Jego oczy coraz wyraźniej mętniały, jakby powoli tracił kontakt z rzeczywistością. – Mówi pan o tych zastrzelonych niedźwiedziach?
– Mówię o dokładnych okolicznościach ataku, marynarzu. Jak one wyglądały? – pytał z naciskiem sir John.
Best potarł czoło. Przez chwilę stał z otwartymi ustami, nim wreszcie przemówił.
– Nic go nie sprowokowało. Rozmawiałem właśnie z Tommym Hartnellem – leżał w namiocie z zabandażowaną głową, ale był już przytomny, nie pamiętał zresztą niczego od chwili, gdy zaczęła się te pierwsza burza – pan Des Voeux pomagał Morfinowi i Ferrierowi rozpalić kuchenki, żebyśmy mogli na nich ugotować trochę tego niedźwiedziego mięsa, a doktor Goodsir zdjął kurtkę z tego starego Eskimosa i oglądał paskudną ranę na jego piersi. Eskimoska stała i przyglądała mu się, ale nie widziałem, gdzie była dokładnie w tamtej chwili, bo mgła zgęstniała. Szeregowiec Pilkington stał na wachcie z muszkietem, kiedy nagle porucznik Gore krzyknął: „Cisza! Cisza!”, no i wszyscy zamilkliśmy, przez chwilę słychać było tylko syk ognia w kuchenkach i bulgotanie śniegu, który topiliśmy w dwóch wielkich garnkach – zdaje się, że mieliśmy zrobić jakiś gulasz z niedźwiedziego mięsa – i wtedy porucznik wyjął pistolet, odbezpieczył go, odszedł kilka kroków od namiotu i…
Best umilkł nagle. Jego spojrzenie już całkiem zmętniało, z otwartych ust sączyła się strużka śliny. Patrzył na coś, czego nie było w kajucie sir Johna.
– Mówcie dalej – ponaglił go sir John.
Best poruszył ustami, jednak nie wydobył się z nich żaden głos.
– Kontynuujcie, marynarzu – powiedział komandor Crozier nieco łagodniejszym tonem.
Best odwrócił się do Croziera, jednak jego wzrok skupiony był nadal na czymś odległym od statku.
– Potem… – przemówił wreszcie. – Potem… lód po prostu się podniósł, komandorze. Podniósł się i otoczył porucznika Gore’a.
– O czym wy mówicie? – warknął sir John, przerywając kolejną chwilę ciszy. – Lód nie może się po prostu podnieść. Co tam widzieliście?
Best nie odwrócił głowy w stronę sir Johna.
– Lód po prostu się podniósł. Tak jak wtedy, gdy nagle powstaje wał lodowy. Tyle że to nie był wał… to nie był lód… po prostu coś się podniosło i przybrało… kształt. Biały kształt. Pamiętam, że były tam… pazury. Najpierw nie pojawiły się łapy, tylko pazur. Ogromne. I kły. Pamiętam kły.
– Niedźwiedź – rzekł sir John z przekonaniem. – Biały niedźwiedź. Best pokręcił tylko głową.
– To było wysokie. Wydawało się, że wstaje pod porucznikiem… wokół niego. To było… za wysokie. Ponad dwa razy wyższe od porucznika Gore’a, a wiecie przecież, panowie, że on był wysokim człowiekiem. Miało co najmniej dwanaście stóp wysokości, a nawet więcej, i było ogromne. O wiele za duże na zwykłego niedźwiedzia. Porucznik Gore jakby zniknął, kiedy to coś… go otoczyło… widzieliśmy wszyscy jego głowę i buty, jego pistolet wystrzelił – kula trafiła chyba w lód – potem wszyscy zaczęliśmy krzyczeć, Morfin rzucił się po strzelbę, szeregowiec Pilkington biegł z muszkietem gotowym do strzału, ale bał się strzelać, bo to stworzenie i porucznik byli jakby jednym, a potem… potem usłyszeliśmy chrzęst i trzask.
– Niedźwiedź ugryzł porucznika? – spytał komandor Fitzjames. Best zamrugał oczami i spojrzał na rumianego komandora.
– Czy go ugryzł? Nie, panie komandorze. To coś nie gryzło. Nie widziałem nawet jego łba… Tylko dwa czarne punkty unoszące się jakieś dwanaście, trzynaście stóp nad ziemią… czarne, a jednocześnie czerwone, wiecie panowie, jak ślepia wilka, kiedy odwraca się do was i odbija się w nich słońce… To był chrzęst i trzask łamanych kości porucznika Gore’a, jego żeber i rąk.
– Czy porucznik krzyczał? – spytał sir John.
– Nie, komandorze. Nie wydał żadnego dźwięku.
– Czy Morfin i Pilkington w końcu strzelili? – spytał Crozier.
– Nie, komandorze.
– Dlaczego?
Best zaskoczył wszystkich, uśmiechając się w odpowiedzi.
– Bo nie było do czego strzelać, komandorze. W jednej sekundzie to coś tam było, zgniatało porucznika, jak ja mógłbym zdusić mysz w pięści, a w następnej zniknęło.
– Jak to zniknęło? – obruszył się sir John. – Czy Morfin i szeregowiec nie mogli strzelać do niego, gdy uciekało w mgłę?
– Uciekało? – powtórzył Best, uśmiechając się jeszcze szerzej. – To wcale nie uciekało. Po prostu wróciło do lodu jak cień, który znika nagle, gdy słońce schowa się za chmurę, a nim dobiegliśmy do porucznika Gore’a, już nie żył. Leżał z otwartymi ustami. Nie zdążył nawet krzyknąć. Wtedy podniosła się mgła. W lodzie nie było żadnych dziur. Żadnych szczelin. Tylko zmasakrowany porucznik – miał wgniecione żebra, złamane obie ręce, krwawił z uszu, oczu i ust. Doktor Goodsir natychmiast do niego podbiegł, ale nic nie mógł zrobić. Gore już był martwy.
Szalony i irytujący uśmiech na ustach Besta jakby przygasł, lecz popękane wargi nadal odsłaniały jego zęby. Wzrok marynarza stał się całkiem nieobecny.
– Czy… – zaczął sir John, umilkł jednak, gdy Charles Best runął bezwładnie.
GOODSIR
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. Czerwiec 1847.
Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira.
4 czerwca 1847
Kiedy wraz ze Stanleyem rozebraliśmy rannego Eskimosa do naga, przypomniałem sobie, że starzec nosi amulet wykonany z płaskiego, gładkiego kamienia, nieco mniejszego od mojej pięści, w kształcie białego niedźwiedzia – kamień nie wyglądał na rzeźbę, wydawało się raczej, że to sama natura go tak ukształtowała – długą szyję zwierzęcia, mały łeb i potężne łapy wyprężone w skoku. Widziałem ów amulet, kiedy po raz pierwszy opatrywałem ranę Eskimosa, wówczas jednak nie zwróciłem nań większej uwagi.
Kula z muszkietu szeregowca Pilkingtona trafiła starca w pierś niecały cal poniżej amuletu, przebiła mięśnie pomiędzy trzecim i czwartym żebrem, przeszła przez lewe płuco i utknęła w kręgosłupie, niszcząc liczne nerwy.
Nie mogłem go w żaden sposób uratować – już podczas wcześniejszego badania zrozumiałem, że każda próba usunięcia kuli doprowadzi do natychmiastowej śmierci tubylca, nie mogłem też zahamować krwawienia wewnętrznego z płuca – zrobiłem jednak wszystko, co w mojej mocy, przeniósłszy uprzednio Eskimosa do tej części izby chorych, w której wraz z doktorem Stanleyem urządziliśmy salę operacyjną. Wczoraj, przez pół godziny po moim powrocie na statek, Stanley i ja badaliśmy ranę z przodu i z tyłu, używając do tego naszych najokrutniejszych instrumentów i cięliśmy ciało starca, dopóki nie ustaliliśmy dokładnego położenia kuli w jego kręgosłupie, co potwierdzało naszą początkową diagnozę, że nieuchronnie czeka go śmierć.
Jednak niezwykle wysoki, potężnie zbudowany, siwowłosy dzikus nie podporządkował się jeszcze naszym rokowaniom. Wciąż żył. Oddychał ciężko przez swe rozerwane płuco, plując raz po raz krwią. Wciąż patrzył na nas swymi zadziwiająco jasnymi – jak na Eskimosa – oczami, śledząc każdy nasz ruch.
Читать дальше