Goodsir przyglądał się Hartnellowi, wypatrując najmniejszych oznak życia, lecz młody marynarz wciąż leżał sztywno jak trup. Lekarz ponownie sprawdził mu puls.
– Wracamy jutro rano? – spytał John Morfin. – Żeby zabrać rzeczy z naszej kryjówki i ruszyć z powrotem na statek. Teraz nie wystarczy nam już nawet jedzenia na drogę powrotną.
Gore uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Kilka dni głodówki nikomu nie zaszkodzi. Hartnell jest jednak ranny, więc czterech z was ułoży go na saniach i wróci z nim do kryjówki. Przygotujecie tam obóz, podczas gdy ja zabiorę jednego z was i ruszę na południe, by wykonać rozkazy sir Johna. Muszę zostawić drugi list dla Admiralicji i, co ważniejsze, dotrzeć jak najdalej na południe, by przekonać się, czy nie ma tam otwartej wody. Cała ta wyprawa na nic się nie zda, jeśli tego nie zrobimy.
– Chętnie pójdę z panem, poruczniku Gore – zgłosił się Goodsir, zaskoczony nieco własną reakcją. Z jakiegoś nieokreślonego powodu bardzo zależało mu na tym, by towarzyszyć oficerowi w dalszej wędrówce.
Gore także wyglądał na zaskoczonego.
– Dziękuję panu, doktorze – odpowiedział łagodnie – ale lepiej chyba będzie, jeśli zostanie pan z naszym rannym towarzyszem, prawda?
Goodsir zaczerwienił się po korzonki włosów.
– Best pójdzie ze mną – rzekł porucznik. – Do mojego powrotu wyprawą będzie dowodził Des Voeux.
– Tak jest – odpowiedzieli obaj mężczyźni.
– Best i ja wyjdziemy za jakieś trzy godziny i postaramy się dotrzeć jak najdalej na południe. Weźmiemy ze sobą trochę solonej wieprzowiny, pojemnik z wiadomością, po jednej butelce wody, kilka koców, na wypadek, gdybyśmy musieli biwakować, i jedną strzelbę. Zawrócimy około północy i postaramy się spotkać z wami przed ośmioma szklankami jutro rano. W drodze powrotnej będziemy mieli lżejsze sanie oczywiście należy doliczyć Hartnella, wiemy też, w których miejscach najlepiej pokonywać wały lodowe, więc powinniśmy dotrzeć do statków w ciągu trzech, a nie pięciu dni. Panie Des Voeux, jeśli Best i ja nie wrócimy do obozu pojutrze przed północą, wyruszajcie sami na statek.
– Tak jest.
– Szeregowy Pilkington, bardzo jesteście zmęczeni?
– Tak jest – odrzekł trzydziestoletni marynarz. – To znaczy, nie. Gotów jestem wykonać każdy pański rozkaz, poruczniku.
Gore uśmiechnął się.
– Dobrze. Obejmiecie teraz trzygodzinną wachtę. Mogę wam za to obiecać, że pierwsi będziecie mogli się przespać, kiedy wasza grupa dotrze do kryjówki na lodzie. Weźcie muszkiet, ale nie wychodźcie z namiotu – wystawiajcie tylko głowę, od czasu do czasu.
– Tak jest.
– Doktorze Goodsir? Lekarz podniósł głowę.
– Zechce pan wraz z panem Morfinem przenieść Hartnella do namiotu? Ułożymy go pośrodku naszej małej grupki, żeby nie było mu zimno.
Goodsir skinął głową, podszedł do swego pacjenta i wziął go pod ręce, nie wyjmując ze śpiwora. Guz na głowie nieprzytomnego Hartnella był teraz równie duży jak mała, blada pięść lekarza.
– No dobrze – rzekł Gore, szczękając zębami i spoglądając na namiot. – Weźmy teraz koce, ułóżmy się razem jak sieroty boże, którymi przecież jesteśmy, i spróbujmy przespać się choć godzinkę lub dwie.
FRANKLIN
70°05‘ szerokości geograficznej północnej, 98°23‘ długości geograficznej zachodniej. 3 czerwca 1847.
Sir John nie wierzył własnym oczom. Do statku zmierzało osiem osób, tak jak się tego spodziewał, ale były to osoby… niewłaściwe.
Czterech spośród pięciu wyczerpanych, brodatych mężczyzn w goglach, którzy ciągnęli z mozołem sanie, znajdowało się na właściwym miejscu – byli to Morfin, Ferrier, Best i olbrzymi szeregowiec Pilkington – lecz piątym człowiekiem w zaprzęgu był drugi oficer Des Voeux, który miał taką minę, jakby wracał z wyprawy do samego piekła. Marynarz Hartnell szedł obok sań. Miał obandażowaną głowę i mocno kulał, co upodabniało go do żołnierza armii napoleońskiej wracającej spod Moskwy. Lekarz, Goodsir, także szedł obok sań i zajmował się kimś – lub czymś – leżącym na saniach. Franklin szukał wzrokiem czerwonego szalika porucznika Gore’a – szal ów miał prawie sześć stóp długości, trudno więc było go nie zauważyć – wyglądało jednak na to, że niemal każda z posępnych, przygarbionych postaci nosi krótszą wersję tego szala.
Na samym końcu, za saniami, szło jakieś niskie stworzenie w futrzanej kurtce. Sir John nie widział jego twarzy ukrytej pod kapturem, wiedział jednak, że może to być tylko Eskimos.
Dopiero jednak ujrzawszy z bliska same sanie, sir John wykrzyknął:
– Dobry Boże!
Widok, który ukazał mu się przedtem w lunecie, nie był złudzeniem – na wąskich saniach leżały dwa ciała, ułożone jedno na drugim. Ciało ułożone na górze należało do kolejnego Eskimosa – śpiącego lub nieprzytomnego starca o brunatnej, pomarszczonej twarzy i długich siwych włosach opadających na kaptur z wilczej skóry, który ktoś ściągnął z jego głowy i ułożył pod nią jak poduszkę. To właśnie tym człowiekiem opiekował się kroczący obok sań Goodsir. Spod bezwładnego ciała Eskimosa wyglądała poczerniała zniekształcona twarz bez wątpienia martwego porucznika Grahama Gore’a.
Franklin, komandor porucznik Fitzjames, porucznik Le Vesconte, pierwszy oficer Robert Sergeant, lodomistrz Reid, główny lekarz Stanley i podoficerowie, tacy jak bosmanmat Brown, John Sullivan, odpowiadający za grotmarsa, oraz pan Hoar, steward sir Johna – wszyscy rzucili się biegiem w stronę sań, podobnie jak ponad czterdziestu marynarzy, którzy wyszli wcześniej na pokład zwabieni krzykami obserwatorów.
Franklin i pozostali zatrzymali się raptownie, nim jeszcze dotarli do sań. To, co przez lunetę wyglądało jak skrawki czerwonego szala na ubraniach marynarzy, było w rzeczywistości wielkimi plamami krwi. Wszyscy byli wysmarowani krwią.
Nagle zaczęli mówić jednocześnie. Niektórzy marynarze w uprzęży ściskali przyjaciół, którzy wybiegli im na spotkanie. Thomas Hartnell upadł na lód i natychmiast został otoczony przez ludzi, którzy próbowali mu pomóc. Wszyscy przekrzykiwali się nawzajem.
Sir John widział jednak tylko martwe ciało porucznika Grahama Gore’a. Zwłoki oficera zostały okryte kocem, który jednak zsunął się z nich, odsłaniając twarz Gore’a, zupełnie białą w miejscach, gdzie odpłynęła z niej krew, w innych zaś spaloną na ciemny brąz przez arktyczne słońce. Przystojne niegdyś oblicze Gore’a było teraz zniekształcone, spod lekko uniesionych powiek wyzierały białka oczu pokryte cienką warstwą lodu, z otwartych szeroko ust wystawał spuchnięty język, a ściągnięte do tyłu wargi odsłaniały zęby w grymasie, który zdawał się wyrażać krańcowe przerażenie.
– Zdejmijcie tego… dzikusa… z porucznika Gore’a – rozkazał sir John. – Natychmiast!
Kilku mężczyzn rzuciło się do sań, by wykonać jego polecenie, i podniosło Eskimosa za ramiona i stopy. Starzec jęknął głucho, a doktor Goodsir wykrzyknął:
– Ostrożnie! Uważajcie na niego! Ma kulę z muszkietu w pobliżu serca. Przenieście go, proszę, do izby chorych.
Drugi z Eskimosów odrzucił do tyłu kaptur, a sir John ujrzał zaskoczony, że jest to młoda kobieta. Eskimoska przysunęła się bliżej do rannego starca.
– Chwileczkę! – zawołał sir John, machając do pomocnika lekarza okrętowego. – Do izby chorych? Naprawdę zamierza pan umieścić tego… tubylca… w izbie chorych na naszym statku?
– Ten człowiek jest moim pacjentem – odrzekł Goodsir z mocą i uporem, o jakie sir John nigdy nie podejrzewałby tego drobnego lekarza. – Muszę przenieść go do miejsca, w którym będę mógł go zoperować. Wnieście go, panowie, jeśli łaska.
Читать дальше