Zamierzałam wyruszyć do Arbinger o siódmej. Wiedziałam, że pani Hilmer jest rannym ptaszkiem, toteż dziesięć po szóstej zadzwoniłam do niej i spytałam, czy mogę wstąpić na chwilę. Przy filiżance wyśmienitej kawy opowiedziałam jej o intruzie i oznajmiłam, że zabieram stenogramy i gazety, aby zrobić kopie.
– Nie, ja to zrobię – zaproponowała. – Nie mam nic innego do roboty. Pracuję jako wolontariuszka w bibliotece i stale korzystam z tamtejszych urządzeń. Użyję kopiarki w biurze. W ten sposób nikt nie będzie wiedział, co kseruję. Z wyjątkiem Rudy’ego Schella, oczywiście. Jest tam od zawsze i wiem, że można mu zaufać. Nie piśnie nikomu słowa. – Zawahała się na moment, a potem poprosiła: – Ellie, wolałabym, żebyś przeprowadziła się do mnie. Nie chcę, żebyś była sama w apartamencie. Ktokolwiek tam wszedł ostatniej nocy, może wrócić, a tak czy inaczej uważam, że powinnyśmy zawiadomić policję.
– Nie przeprowadzę się do pani – oświadczyłam. – Jeżeli już, to opuszczę apartament. – Zaczęła kręcić głową, więc dodałam: – Ale nie zrobię tego. Jest mi zbyt dobrze w pani sąsiedztwie. Myślałam też o zawiadomieniu policji i uznałam, że to zły pomysł. Nie ma śladu włamania ani kradzieży. Moja biżuteria nadal jest na miejscu. Jeżeli powiem glinom, że intruz przesunął jedynie pióro i dodał kilka słów do pliku komputerowego, myśli pani, że uwierzą? – Nie czekałam na odpowiedź. – Westerfieldowie już układają wersję, że byłam skłonnym do nadmiernego fantazjowania i pobudliwym dzieckiem i że moje zeznanie na procesie nie jest wiarygodne. Czy może pani sobie wyobrazić, jaki użytek zrobią z takiej historii? Wyjdę na jedną z owych osób, które same do siebie wysyłają listy z pogróżkami, aby przyciągnąć uwagę otoczenia. – Przełknęłam resztkę kawy. – Jest jednak coś, co może pani zrobić, jeśli pani zechce. Proszę zadzwonić do Joan Lashiey i spytać, czy mogę przyjechać i spotkać się z nią jutro.
Miło było usłyszeć, jak pani Hilmer mówi: „Jedź ostrożnie” i poczuć jej szybki pocałunek na policzku.
W drodze do Bostonu utknęłam w korku, dochodziła więc jedenasta, kiedy znalazłam się pod dobrze strzeżoną bramą szkoły Arbinger. W rzeczywistości sprawiała jeszcze bardziej imponujące wrażenie niż na fotografiach w Internecie. Zadbany budynek z czerwonej cegły wyglądał szacownie i okazale pod listopadowym niebem. Długi podjazd był obsadzony starymi drzewami, które w sezonie musiały tworzyć gęsty baldachim z liści. Nietrudno sobie wyobrazić, dlaczego większość młodych ludzi, którzy kończą tego typu placówki, otrzymuje wraz ze świadectwem poczucie nobilitacji, świadomość, że są kimś szczególnym, wybijającym się ponad przeciętność.
Kiedy wjeżdżałam na parking przeznaczony dla gości, odtworzyłam w pamięci listę szkół średnich, do których chodziłam. Klasa wstępna w Louisville. Drugi semestr drugiej klasy w Los Angeles. Nie, byłam tam aż do połowy trzeciej. Co potem? Ach, tak, Portland w stanie Oregon. A na koniec znów Los Angeles, gdzie ostatnia klasa i cztery lata studiów zupewniły mi coś w rodzaju stabilizacji. Matka nadal przenosiła się z hotelu do hotelu, dopóki nie skończyłam uczelni. To właśnie wtedy jej dolegliwości zaczęły się nasilać i aż do śmierci dzieliła ze mną moje małe mieszkanie.
„Zawsze chciałam, żebyście umiały znaleźć się w towarzystwie, Ellie. Dzięki temu, jeśli spotkacie kogoś z bardzo dobrej rodziny, będziecie mogły zachować się naturalnie”.
Och, mamo, pomyślałam, kiedy wpuszczano mnie do budynku i kierowano do gabinetu Craiga Parshalla. Ściany wzdłuż korytarza były obwieszone portretami osób o posępnych twarzach i jak zdążyłam się zorientować, większość z nich przedstawiała dawnych dyrektorów szkoły.
W bezpośrednim zetknięciu Craig Parshall wywierał znacznie gorsze wrażenie, aniżeli sugerował to jego kulturalny głos. Był mężczyzną dobrze po pięćdziesiątce, który nadal nosił szkolny sygnet. Jego przerzedzone włosy wydawały się aż nazbyt starannie uczesane – w daremnej próbie ukrycia łysego placka na czubku głowy – a on sam nie potrafił ukryć zdenerwowania.
Miał wielki i bardzo elegancki gabinet, z wykładanymi boazerią ścianami, ciężkimi draperiami, perskim dywanem, dostatecznie wytartym, by nikt nie wątpił w jego autentyczność, wygodnymi skórzanymi fotelami i mahoniowym biurkiem, za które mój rozmówca wycofał się niezwłocznie, gdy tylko mnie przywitał.
– Jak mówiłem przez telefon, panno Cavanaugh… – zaczął.
– Panie Parshall, może byśmy nie marnowali nawzajem swojego czasu? – zasugerowałam, przerywając mu. – Jestem całkowicie świadoma nałożonych na pana ograniczeń i akceptuję je. Proszę po prostu odpowiedzieć na kilka pytań i pójdę sobie.
– Podam pani daty, kiedy Robson Westerfield…
– Wiem, kiedy się tu uczył. Była o tym mowa na jego procesie o morderstwo popełnione na mojej siostrze.
Parshall się skrzywił.
– Panie Parshall, rodzina Westerfieldów ma w życiu jeden cel, a tym celem jest oczyścić reputację Robsona Westerfielda, wznowić proces i doprowadzić do uniewinnienia tego człowieka. Aby osiągnąć ów cel, należy wmówić światu, że inny młody człowiek – który, mogę dodać, nie ma ani pieniędzy, ani intelektualnych zdolności, aby skutecznie się obronić – był winny śmierci mojej siostry. Moim zaś celem jest zadbać o to, aby tak się nie stało.
– Musi pani zrozumieć… – zaczął Parshall.
– Rozumiem, że nie mogę pana oficjalnie cytować. Ale pan może otworzyć dla mnie niektóre drzwi. A konkretnie, potrzebna mi jest lista uczniów, którzy byli w klasie z Robem Westerfieldem. Chcę wiedzieć, czy któryś z nich szczególnie się z nim przyjaźnił – lub, jeszcze lepiej, czy był ktoś, kto go nie znosił. Kto dzielił z nim pokój? I już zupełnie prywatnie – a kiedy mówię prywatnie, to właśnie mam na myśli – dlaczego został wyrzucony?
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu przez dłuższą chwilę i żadne z nas nie mrugało.
– Na swojej stronie internetowej mogę wspomnieć o ekskluzywnej szkole średniej Robsona Westerfielda i nie wymienić jej – powiedziałam – lub mogę ująć to tak: szkoła średnia Arbinger, alma mater Jego Królewskiej Wysokości następcy tronu belgijskiego księcia Gregory’ego, Jego Książęcej Wysokości…
Przerwał mi.
– Prywatnie?
– Absolutnie.
– Nie wymieni pani nazwy szkoły ani mojego nazwiska?
– Absolutnie.
Westchnął i prawie zrobiło mi się go żal.
– Czy zna pani cytat: „Nie ufaj książętom”, panno Cavanaugh?
– Jeśli chodzi o ścisłość, znam go – i to nie tylko w kontekście biblijnym, lecz także w wersji sparafrazowanej: „Nie ufaj dziennikarzom”.
– Czy to ostrzeżenie, panno Cavanaugh?
– Jeśli dziennikarz ma poczucie odpowiedzialności, odpowiedź brzmi: nie.
– Rozumiem przez to, że skoro mam pani zaufać, mogę polegać na pani dyskrecji. Prywatnie?
– Absolutnie.
– Jedyny powód, dla którego Robson Westerfield został tu przyjęty, był taki, że jego ojciec zgodził się przebudować laboratorium naukowe. I to bez rozgłosu, mogę dodać. Rob został przedstawiony jako kłopotliwy uczeń, który nigdy nie czuł się dobrze wśród rówieśników.
– Przez osiem lat chodził do Baldwina na Manhattanie – powiedziałam. – Czy sprawiał tam problemy?
– O żadnych nas nie poinformowano, z wyjątkiem może osobliwego braku aprobaty ze strony nauczycieli i wychowawców.
– A laboratorium naukowe wymagało przebudowy?
Parshall sprawiał wrażenie zasmuconego.
Читать дальше