– I co?
– Mam pięć minut, żeby dostać się do budki telefonicznej w mieście. Karen i Lauren weszły do pokoju, kiedy telefon zadzwonił.
– Jedziemy z tobą – oświadczyła Karen. Stała w drzwiach, lecz Duncan przemknął obok niej sprzeciwiając się:
– Nie ma mowy.
Chwycił płaszcz z wieszaka w korytarzu.
– Ktoś powinien jechać z tobą – zaczęła Megan, ale przerwał jej, walcząc z rękawami płaszcza.
– Nie, nie. Jadę sam – zrobię to sam.
– Pojedziemy za tobą – upierała się Lauren. – Naszym autem.
– Nie! – krzyknął Duncan. – Jadę sam! Kazała, żebym był sam.
– A co z nami? – krzyczała Megan.
– Nie wiem. Po prostu czekajcie tu. Błagam, na Boga, zejdźcie mi z drogi. – Wypadł przez drzwi. Trzy kobiety stały i patrzyły, jak wskoczył do samochodu i wyrwał do przodu.
– O Boże – powiedziała Megan patrząc, jak z piskiem opon śmignął ulicą. – Co myśmy zrobili?
– Co teraz będzie, mamo? – zapytała Karen.
– Nie wiem. Po prostu nie wiem.
Obróciła się do bliźniaczek z niewyraźnym półuśmiechem otuchy, chociaż wiedziała, że nie uwierzą jej. Weszły z powrotem do domu. Megan cisnęły się na usta różne słowa, ale nie wypowiedziała żadnego z nich, zdając sobie sprawę, że każde będzie brzmiało jeszcze głupiej niż następne. Przez jedną, straszliwą sekundę przemknęła jej myśl, że nie zobaczy więcej żadnego ze swych mężczyzn, ale odepchnęła ją, zanim zaczęło jej się robić niedobrze. Z wdzięcznością przyjęła z rąk Lauren filiżankę gorącej herbaty, licząc, że jej ciepło rozgrzeje ją od środka i usunie chłód, który zaczynał panoszyć się w niej nieustępliwie.
Duncan nie patrzył na zegarek, wiedział jednak, że jego czas chyba upłynął. Samochód skierował na tyły przystanku autobusowego, modląc się, by żaden z lokalnych policjantów nie nakrył go na przejeżdżaniu przez chodnik. Kiedy był już blisko budki, usłyszał dźwięk telefonu i rzucił się do przodu sięgając po słuchawkę.
– Tak…
– Hej, Duncan! Dobrze się spisałeś – odezwała się Olivia. – Nie sądziłam, że ci się uda.
Razem z obydwoma mężczyznami udała się do środka supermarketu. Telefony były tam porozmieszczane w kilku różnych miejscach.
– Co teraz, do diabła? – zapytał Duncan.
– Niecierpliwy, co?
– Oddaj mi mojego chłopca.
– W porządku. Na innym końcu miasta, przed Stop and Shop. To tam, gdzie Megan robi zakupy. Masz osiem minut. Ale, Duncan…
– Tak!
– Najpierw sięgnij pod telefon, na dół kabiny, i weź co tam znajdziesz. Odwiesiła słuchawkę i sprawdziła godzinę.
Nisko, pod telefonem, był przyklejony jakiś przedmiot. Duncan rozerwał opakowanie. Był to kompas. Wsunął go do kieszeni i rzucił się do samochodu.
Nie myślał o niczym poza synem i szybkością. Przejechał na żółtym świetle, omal nie zderzył się z samochodem nadjeżdżającym z boku, głośno zatrąbił. Kiedy wjeżdżał na parking koło sklepu, czuł że krople potu występują mu na czoło. Zobaczył kabinę telefoniczną i wcisnął hamulce. Pobiegł do budki. Nad wejściem do sklepu wisiała lampa rzucająca mdłe światło. Okolica wydawała się szara i wyludniona.
Telefon milczał.
Duncan spojrzał na zegarek. Siedem minut, stwierdził. Z pewnością dojazd tu zajął mi nie więcej niż siedem minut. Czekał. Patrzył, jak wskazówka osiąga ósmą minutę i chwycił słuchawkę.
Telefon milczał nadal.
Trzęsącą się ręką odwiesił słuchawkę na miejsce.
Zadzwoń, cholera, myślał.
Żadnego dźwięku.
Zaczęła go ogarniać panika. Serce zaczęło mu się kurczyć. Jak oszalały rozglądał się dokoła, przypuszczając, że może pomylił kabiny. Nie widział jednak żadnej innej w pobliżu. Spojrzał na zegarek.
Dziewięć minut.
O mój Boże, myślał, co się stało?
Zdawał sobie sprawę z tego, że jest zimno i że zapadają ciemności. Było tak, jakby został pochwycony w ostatnim świetle dnia, podczas gdy Olivia kryła się w cieniu. Popatrzył dookoła błędnym wzrokiem. Otaczające go miasto wydawało mu się zniekształcone, patrzył na setki znanych mu miejsc, jakby widział je po raz pierwszy.
Dziesięć minut.
– Tommy! – wołał w duchu z rozpaczą.
Wreszcie telefon zadzwonił. Przytknął słuchawkę do ucha.
– Hej, chciałam ci dać trochę luzu, na ruch uliczny itepe – powiedziała Olivia uprzejmie.
Duncan zagryzł wargi.
– Wiesz, że cię obserwujemy, Duncan? Że mamy cię cały czas na oku? Na tym polega ten mały pokaz tresury. Sprawdzać, czy wykonujesz polecenia. A wiem, że nie zawsze. Inaczej było osiemnaście łat temu.
– Gdzie teraz?
– Hurtownia Harris Farm przy autostradzie 9. To ponad dziewięć kilometrów stąd, Duncan. Wiem, że znasz to miejsce. Lubisz tam kupować sadzonki i choinki na Boże Narodzenie. Nawóz pod krzewy. Lubisz pracować w ogrodzie, prawda? Dobrze wiesz, gdzie teraz pojedziesz. A tak, rzeczywiście, cóż, co powiesz na sześć minut? Telefon jest na wprost wejścia, zresztą sam wiesz.
Pobiegł do samochodu.
Kiedy zobaczył hurtownię, przeciął szosę i wjechał pełnym gazem na parking. Sześć minut, myślał. Sześć minut minęło. Gwałtownie wcisnął hamulec, wyskoczył zza kierownicy i zatrzymał się jak wryty: automat był zajęty przez jakąś kobietę.
Kiedy podbiegł do kabiny, spojrzała i poinformowała go:
– Już kończę.
– To pilna sprawa – poprosił Duncan.
Była to kobieta w średnim wieku. Miała na sobie ciepłą parkę.
– Słuchaj mamo, mam pewien problem. Jak tylko skończymy rozmawiać zrobię zakupy w spożywczym i wpadnę po dzieci.
– Proszę – nalegał Duncan. Popatrzył na zegarek. Kobieta rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
– Ktoś tu koniecznie musi zadzwonić. Będę u ciebie tak szybko, jak się da. Duncan wyciągnął rękę do słuchawki.
– Odwieś ją! – krzyknął.
– Będę pamiętać o brokułach – powiedziała.
Duncan wyrwał jej z ręki słuchawkę i trzasnął na widełki. Kobieta cofnęła się o krok.
– Powinnam zadzwonić na policję! – oburzała się. – Ty chamski draniu! Duncan odwrócił się do niej plecami. Słysząc jej kroki na żwirowanym podjeździe wpatrywał się w telefon. Kiedy zadzwonił, z ulgą podniósł słuchawkę.
– Olivia? To nie moja wina, ktoś rozmawiał przez telefon i… Przepraszam – powiedział.
Roześmiała się.
– Już blisko, matematyk. Całkiem blisko. Rzeczywiście, nie spodziewałam się usłyszeć, że numer jest zajęty. Komu by się chciało rozmawiać przez telefon na takim zimnie! No cóż, wzloty i upadki. A teraz powiedz, ile czasu jedzie się do Leverett?
– Dwadzieścia minut.
– Dobrze. Przy drodze prowadzącej do centrum miasta, na prawo obok stacji benzynowej znajduje się sklep 7 – 11. Telefon jest tuż przed wejściem. Dwadzieścia minut.
Duncan wdepnął gaz. W ciągu paru sekund wyjechał z Greenfield. Nagie pnie drzew wznoszące się ku niebu po obu stronach drogi rzucały paski cienia na jezdnię. Włączył reflektory, co rozproszyło nieco zapadające ciemności, czuł się jak samotny żeglarz. Do Leverett prowadziła kręta, dwupasmowa szosa. Jeździł tędy wiele razy, ale teraz wydała mu się ona dziwnie nie znana. Przez chwilę miał trudności z utrzymaniem się na swoim pasie; zaciskał ręce na kierownicy, lecz samochód wydawał się dryfować. Opuścił nieco szybę, zimne powietrze napełniło wnętrze auta. Wciąż jednak było mu gorąco, na karku, tam gdzie stykał się z kołnierzykiem kurtki, czuł wilgoć. Spojrzał na dłonie – były białe jak u ducha.
Читать дальше