Spędził całe popołudnie na konferencji dotyczącej gospodarowania zasobami wodnymi. Kiedy wszedł do pokoju redakcyjnego, wszyscy pracownicy wstali klaszcząc.
Fotograf zrobił zdjęcie, gdy wręczano mu kieliszek szampana, a potem popchnięto go do monitora, żeby sam mógł przeczytać. Były okolicznościowe gratulacje od redaktora naczelnego oraz redaktora działu miejskiego, Will Martin zaś powiedział:
– Cały czas wiedziałem, że tak będzie.
Został zalany falą telefonów gratulacyjnych. Zadzwonił Roy Black i Robert Earl Ferguson, z którym rozmawiał dosłownie przez chwilę. Tanny Brown również się odezwał i stwierdził z rezerwą:
– No cóż, cieszę się, że przynajmniej ktoś coś z tego ma.
Zadzwoniła jego była żona, płacząc:
– Wiedziałam, że stać cię na to.
W tle słychać było krzyk niemowlęcia. Jego córka aż piszczała z radości, rozmawiając z nim. Nie do końca rozumiała, co się stało, ale i tak była zachwycona. Trzy lokalne stacje telewizyjne przeprowadziły z nim obszerne wywiady. Telefonował również przedstawiciel jednego z wydawnictw z zapytaniem, czy nie byłby zainteresowany napisaniem książki. Producent, który nabył prawa do sfilmowania historii życia Roberta Earla Fergusona, nie omieszkał zadzwonić, dając do zrozumienia, że i jemu coś się należy. Nie dał się łatwo zbyć, skłaniając w końcu recepcjonistkę selekcjonującą napływające telefony, aby go połączyła z Cowartem.
– Pan Cowart? Tutaj Jeffery Maynard. Dzwonię z Instacom Productions. Bylibyśmy bardzo zainteresowani zrobieniem filmu opartego na wynikach pańskiej pracy.
Producent miał zdyszany, nerwowy głos, jakby każda mijająca sekunda oznaczała zmarnowaną szansę i stracone pieniądze.
Cowart odpowiedział powoli:
– Przykro mi, panie Maynard, ale…
– Proszę mi nie odmawiać, panie Cowart. Rozmawialiśmy już ze wszystkimi tutejszymi decydentami; jesteśmy naprawdę zainteresowani uzyskaniem praw od wszystkich osób zamieszanych w tę sprawę. Mówimy tutaj o niebagatelnych pieniądzach, dla pana zaś być może o szansie wydostania się z gazety.
– Nie mam chęci wydostawać się z gazety.
– Myślałem, że wszyscy dziennikarze chcieliby robić coś innego.
– Źle pan myślał.
– Tak czy inaczej, chciałbym się z panem spotkać. Rozmawialiśmy już ze wszystkimi innymi, mamy zapewnioną ich pełną współpracę i…
– Zastanowię się nad tym, panie Maynard.
– Odezwie się pan do mnie?
– Pewnie.
Cowart odłożył słuchawkę, nie mając najmniejszej chęci odezwania się kiedykolwiek. Wrócił do atmosfery podniecenia, zalewającego redakcję, popijając szampana z plastikowego kubka, pławiąc się w skierowanej na niego uwadze, czując, jak wszelkie pytania i cała niepewność rozpływają się w morzu uścisków i gratulacji.
Kiedy jednak wrócił wieczorem do domu, nadal był sam.
Wszedł do mieszkania i pomyślał o Vernonie Hawkinsie, mającym za całe towarzystwo swe wspomnienia i kaszel. Nieżyjący detektyw zdawał się dzisiaj zajmować każdy zakamarek jego wyobraźni. Starał się zmusić ducha przyjaciela do złożenia mu gratulacji, przekonując sam siebie, że Hawkins byłby jednym z pierwszych dzwoniących, pierwszym, który otworzyłby drogą, dostępną nielicznym butelkę szampana. Wyobrażenie to jednak ciągle mu gdzieś uciekało. Jedyny obraz, który ciągle do niego wracał, to wizja starego detektywa w jego szpitalnym łóżku, mówiącego z trudem poprzez gęste, senne opary leków i tlenu:
– Jak brzmi Dziesiąte Prawo Ulicy, Matty?
Usłyszał własna odpowiedź:
– Chryste, Vernon, naprawdę nie wiem. Odpocznij trochę.
– Dziesiąte Prawo brzmi: Nic nie jest takie, jak się wydaje.
– A co by to niby miało oznaczać?
– Znaczy to, że tracę głowę. Zawołaj mi pielęgniarkę, tylko nie tę starą. Młodą, tę z dużymi cyckami. Powiedz, że proszę o zastrzyk. Nie ma znaczenia jaki, byle tylko przez kilka minut potarła mi tyłek watką umoczoną w spirytusie, zanim mi przyładuje.
Zawołał wtedy pielęgniarkę i patrzył, jak stary dostaje swój zastrzyk, a potem z szerokim, łobuzerskim uśmiechem wpada w senne odrętwienie.
Ale ja wygrałem, Vernon. Dopiąłem swego, powiedział do siebie. Spojrzał raz jeszcze na pierwsze wydanie, które przyniósł do domu. Zdjęcie i artykuł widniały ponad linią złożenia gazety: Reporter „Journala” nagrodzony Pulitzerem za artykuły z celi śmierci.
Przez większą część nocy bezsennie patrzył w czarną przestrzeń nieba, pozwalając euforii mieszać się z wątpliwościami, aż wreszcie podniecenie wywołane otrzymaniem nagrody przyćmiło wszystkie inne uczucia i zasnął, odurzony swym zastrzykiem sukcesu.
W dwa tygodnie później, podczas gdy Matthew Cowart nadal płynął na fali swych osiągnięć, inny temat pojawił się na elektronicznych łączach.
Na ekranach ukazała się wiadomość, że gubernator podpisał decyzję wykonania wyroku śmierci dla Blaira Sullivana. Termin egzekucji na krześle elektrycznym został tym samym naznaczony na północ, siedem dni od daty złożenia podpisu pod dokumentem. Wiele osób spekulowało, że Sullivan może uniknąć wykonania wyroku, jeżeli w którymkolwiek momencie w ciągu następnego tygodnia zdecyduje się złożyć apelację. Gubernator uznał ten fakt, podpisując wyrok. Ze strony więźnia nie było jednak żadnej zauważalnej reakcji.
Minął jeden dzień, potem drugi, trzeci i czwarty. Rankiem piątego dnia od podpisania wyroku, gdy Cowart siedział rano przy biurku, zadzwonił telefon. Szybko złapał słuchawkę.
Po drugiej stronie dał się słyszeć głos sierżanta Rogersa z więzienia.
– Cowart? Jest pan tam?
– Tak, sierżancie. Oczekiwałem na wiadomość od pana.
– Zaczyna być blisko, prawda?
To pytanie nie wymagało odpowiedzi.
– A co z Sullivanem?
– Chodzi pan czasem oglądać węże w zoo? Patrzeć na nie przez szyby, za którymi siedzą? Nie ruszają się specjalnie, tylko oczy im chodzą, z jednej strony na drugą, kontrolując wszystko. Taki właśnie jest teraz Sully. Mamy niby obserwować go, ale tak naprawdę to on śledzi każde nasze poruszenie, jakby na coś czekał albo czegoś się spodziewał. W niczym nie przypomina tych innych chłoptasiów, co też czekali na kocioł.
– A co się zwykle dzieje?
– Ogólnie rzecz biorąc, zaczynają się tu kręcić hordy prawników, księży i tych od demonstracji. Wszyscy są jak nakręceni, latają do różnych sędziów i sądów, spotykają się z tym, gadają o tamtym. Ani się nie obejrzysz, a już nadchodzi czas. Jedna rzecz, którą da się powiedzieć o tym, kiedy stan chce ci dokręcić śrubę: Nie jesteś wtedy sam. Jest rodzina i różni życzliwi, którzy mówią o Bogu, sprawiedliwości i innych takich, dopóki ci uszy nie odpadną. I to jest normalne. Nie to co teraz. Nie ma nikogo wewnątrz ani na zewnątrz, kto by tu przyszedł dla Sully’ego. Jest po prostu sam. Czekam tylko, kiedy wybuchnie, taki jest nabuzowany.
– Będzie składał apelację?
– Mówi, że nię.
– A jak pan myśli?
– Jest facetem, który dotrzymuje słowa.
– A co sądzą inni?
– Generalnie większość uważa, że jednak się posypie, może nawet ostatniego dnia poprosi kogoś, żeby apelował, dostanie odroczenie, a potem będzie siedział tutaj przez następne dziesięć lat, zmieniając tylko sądy na coraz wyższe instancje. Ostatnie zakłady były dziesięć do pięćdziesięciu, jeżeli faktycznie wyląduje na krześle. Ja też postawiłem na to pewną sumkę. Tak przynajmniej uważa facet od gubernatora. Mówił, że chcieli po prostu złapać go na bladze. Ale on wszystkich nieźle przetrzymuje. Balansuje na krawędzi.
Читать дальше