Kiedy przestępcy zostają złapani, przekazuje się ich wymiarowi sprawiedliwości, który dysponuje ponad czterdziestoma sądami rozsianymi po całym okręgu jak lokale Burger Kinga, gotowymi ich szybko i sprawnie obsłużyć – tyle że to oni trafiają na talerz. Do tych kamiennych fortec ciągną prawnicy, jak drapieżniki do wodopojów, przy których gaszą pragnienie i polują. Sprytny łowca szybko się orientuje, gdzie można znaleźć najsmaczniejsze kąski, gdzie zaspokajają pragnienie wypłacalni klienci. Przy łowach należy jednak uważać. Trzon klienteli niekoniecznie odzwierciedla strukturę społeczną i ekonomiczną okolicy, w jakiej działa sąd. Dzięki sądom w Compton, Downey i wschodnim Los Angeles miałem nieprzerwany strumień wypłacalnych klientów. Większość oskarżono o handel narkotykami, ale płacili równie autentycznymi pieniędzmi jak kanciarze giełdowi z Beverly Hills.
Siedemnastego rano stawiłem się w sądzie w Compton, gdzie reprezentowałem Dariusa McGinleya podczas ogłaszania wyroku. Recydywiści to stali klienci, a McGinley kwalifikował się do obu kategorii, jak zresztą większość mojej klienteli. Po raz szósty od początku naszej znajomości został aresztowany i oskarżony o handel crackiem. Tym razem działał w Nickerson Gardens, osiedlu, o którym jego mieszkańcy mówili „Nixon Gardens”. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, czy miał to być skrót prawdziwej nazwy, czy nazwano je tak na cześć prezydenta, za którego kadencji powstawał kompleks mieszkaniowy i rynek narkotyków. McGinley został aresztowany w następstwie sprzedaży tuzina porcji cracku podstawionemu funkcjonariuszowi wydziału antynarkotykowego. Podczas transakcji był zwolniony za kaucją po aresztowaniu za identyczne przestępstwo, jakie popełnił dwa miesiące wcześniej. Miał też na koncie cztery wyroki skazujące za dilerkę.
Sytuacja dwudziestotrzyletniego McGinleya nie przedstawiała się najlepiej. Tyle razy złamał prawa systemu, że system w końcu stracił do niego cierpliwość. Ramię sprawiedliwości szykowało się do ciosu.
Mimo że wcześniej rozpieszczano McGinleya nadzorem sądowym i aresztem okręgowym, tym razem prokurator wyznaczył wyższą stawkę, żądając więzienia. Każda próba negocjacji ugody musiałaby się rozpocząć i zakończyć na wyroku pozbawienia wolności. Bez tego warunku nie byłoby mowy o układzie. Prokurator skwapliwie sięgnął po dwie zaległe sprawy i złożył wniosek o dwucyfrowy wyrok.
Wybór był trudny do przyjęcia, ale prosty. Oskarżenie miało w ręku wszystkie karty – niezbite dowody dwukrotnej bezpośredniej sprzedaży narkotyku. Fakty były takie, że mój klient wyglądał na z góry skazanego na porażkę. McGinley zdawał sobie z tego sprawę. Fakty były takie, że sprzedaż koki wartości trzystu dolarów gliniarzowi będzie go kosztować co najmniej trzy lata życia.
Dla wielu moich młodych klientów z południa miasta więzienie jest nieodłącznym i spodziewanym etapem życia. McGinley także dorastał w przekonaniu, że kiedyś wyląduje za kratkami. Pozostawało tylko pytanie, kiedy, na ile lat i czy będzie żył dostatecznie długo, by doczekać wolności. W ciągu licznych spotkań w areszcie dowiedziałem się, że McGinley wyznaje filozofię inspirowaną życiem, śmiercią i muzyką rap Tupaca Shakura, poety bandytów, malującego w swoich wierszach nadzieję i beznadzieję ponurych ulic, które były domem McGinleya. Tupac trafnie przepowiedział swoją tragiczną śmierć. Na południu Los Angeles roiło się od młodych ludzi mających identyczną wizję przyszłości.
Należał do nich McGinley. Recytował mi długie frazy z płyt Tupaca. Tłumaczył znaczenie słów z getta. Ceniłem sobie te lekcje, ponieważ McGinley był jednym z wielu klientów, którzy wierzyli, że ich miejscem przeznaczenia jest „Dom bandytów” *znajdujący się między niebem a ziemią, dokąd trafiali wszyscy gangsterzy. Więzienie było więc dla McGinleya jedynie rytuałem inicjacji w drodze do tego miejsca i był gotów go przejść.
– Wycofam się, nabiorę sił, zmądrzeję i wrócę – oświadczył mi.
Powiedział, żebym robił swoje i wynegocjował ugodę. Dostałem przekaz na pięć tysięcy dolarów – nie pytałem go, skąd są pieniądze – i poszedłem do prokuratora. Przekonałem go, żeby dwie nierozstrzygnięte sprawy połączyć w jedną, a McGinley przyzna się do winy. Poprosił mnie tylko, żebym spróbował mu załatwić miejsce w więzieniu gdzieś blisko, żeby jego matka i troje dzieci nie musieli daleko jeździć na widzenia.
Kiedy rozpoczęło się posiedzenie, w drzwiach gabinetu ukazał się sędzia Daniel Flynn w szmaragdowej todze, której widok wywołał nieszczere uśmiechy na twarzach wielu prawników i pracowników sądowych. Wiedziano, że sędzia ubiera się na zielono tylko dwa razy do roku – w dzień świętego Patryka i w piątek przed meczem futbolowym Notre Dame Fighting Irish i USC Trój ans. Wśród prawników pracujących w sądzie w Compton był znany jako „Danny Boy”, o którym mawiali „Nasz Danny Boy to nieczuły irlandzki kutas, no nie?”.
Kiedy urzędnik zapowiedział sprawę, zgłosiłem się w imieniu obrony. Przez boczne drzwi wprowadzono McGinleya, który stanął obok mnie ubrany w pomarańczowy kombinezon i z dłońmi przykutymi do pasa. Na ławach dla publiczności nie było nikogo, kto przyszedłby towarzyszyć mu w pożegnaniu z wolnością. Miał na sali tylko mnie.
– Dzień dobry, panie McGinley – powiedział z irlandzkim akcentem Flynn. – Wie pan, jaki dziś mamy dzień?
Wbiłem wzrok w podłogę. McGinley mruknął:
– Dzień mojego skazania.
– Ach, to też. Ale mam na myśli dzień świętego Patryka, panie McGinley. Dzień, w którym oddajemy cześć dziedzictwu kultury irlandzkiej.
McGinley odwrócił się nieznacznie, by na mnie spojrzeć. Znał ulice jak własną kieszeń, ale życie nieco gorzej. Nie rozumiał, co się dzieje. Czy to część orzeczenia, czy jakaś forma pogardy białego człowieka. Chciałem mu powiedzieć, że sędzia zachował się nietaktownie i prawdopodobnie jest rasistą. Zamiast tego nachyliłem się i szepnąłem mu do ucha:
– Spokojnie. To dupek.
– Zna pan pochodzenie swojego nazwiska, panie McGinley? – zapytał sędzia.
– Nie, wysoki sądzie.
– A interesuje to pana?
– Nie bardzo. To chyba nazwisko właściciela niewolników. Co mnie może obchodzić, kim był ten skurwiel?
– Proszę o wybaczenie, wysoki sądzie – powiedziałem szybko.
Znów nachyliłem się nad McGinleyem.
– Darius, uspokój się – szepnąłem. – I nie wyrażaj się.
– Czepia się – odburknął trochę głośniej, niż powinien.
– Ale jeszcze nie ogłosił wyroku. Chcesz, żeby ugodę diabli wzięli?
McGinley odsunął się ode mnie i spojrzał na sędziego.
– Przepraszam za wyrażenie, wysoki sądzie. Wychowałem się na ulicy – To widać – odrzekł Flynn. – Wstyd, że nie interesuje się pan historią. Ale jeżeli pana nie obchodzi geneza pańskiego nazwiska, mnie tym bardziej. Czas przedstawić wyrok i wysłać pana do więzienia, co pan na to?
Ostatnie zdanie wymówił wesoło, jak gdyby się cieszył, że wysyła McGinleya do Disneylandu, najszczęśliwszego miejsca na ziemi.
Odczytanie wyroku poszło już szybko. W raporcie w postępowaniu przedsądowym nie było nic poza tym, co wszystkim było wiadomo. Odkąd Darius McGinley skończył jedenaście lat, miał tylko jeden zawód – diler narkotyków. Miał tylko jedną prawdziwą rodzinę – gang. Nigdy nie wyrobił prawa jazdy, chociaż jeździł bmw. Nigdy się nie ożenił, chociaż był ojcem trojga dzieci. Była to ta sama historia recytowana kilkanaście razy dziennie w sądach całego okręgu.
Читать дальше