Wyciągnęła rękę, by powstrzymać Stróża od podchodzenia zbyt blisko, potem z wolna jak żółw, wyciągając szyję, zerknęła ponad krawędzią otchłani.
To nie była otchłań. To był szyb o szerokości mniej więcej dwóch yardów, Bóg wie, jak głęboki – światło padające z jego wnętrza przeszkadzało w ocenie dystansu – jednak z pewnością głęboki. W dół, gdzieś w biel, prowadziła drabina. Biel, wszędzie była biel, tak daleko, jak tylko Adelia sięgała wzrokiem.
Kreda. Oczywiście, to przecież kreda, ta kreda, którą znalazła na martwych dzieciach.
Rakszasa tego wszystkiego sam nie wykopał. To wymagało prac na wielką skalę. Ale znalazł owe miejsce i wykorzystał, och, jakże dobrze wykorzystał.
Czy właśnie takie były wszystkie zagłębienia terenu na wzgórzu? Czy były zasypanymi wejściami do kopalń? Ale po co komu aż tyle kredy?
Nieważne. Nieważne komu. Tam na dole jest Ulf.
A także zabójca. Oświetlił to miejsce, pozapalał pochodnie. Właśnie to światło widział pasterz. Dobry Boże, przecież powinniśmy to odnaleźć. Chodziliśmy po całym śmierdzącym wzgórzu, zaglądaliśmy w każdą dziurę. Jak mogliśmy przegapić otwarte zaproszenie do podziemi?
Bo nie było wtedy otwarte, pomyślała. Okryte torfem koło, nad którym się przeczołgała, nie było wcale kołem. Było pokrywą. Umieszczone na swoim miejscu sprawiało, że zagłębienie wyglądało jak zwykła niecka.
Co za cwany typ z tego Rakszasy.
Ale przyprawiające o dreszcze przerażenie osobą zabójcy teraz już jakby zelżało, bo Adelia wiedziała, że kiedy wóz Szymona wiózł przeora Gotfryda drogą po wzgórzu Wandlebury, Rakszasę ogarnęła panika.
Czując brzemię winy, wyjął nocą ciała z szybu i zaniósł w dół zbocza, żeby jego kryjówka pozostała nieznana.
Właśnie szyb jest twoim sanktuarium, pomyślała, tak cennym, że aż narażasz się dla niego. On jaśnieje dla ciebie, tak jak dla mnie teraz, nawet zasłonięty pokrywą. Jest tunelem do twojego ciała, wejściem do twojej gnijącej duszy, przeznaczeniem, które należy ukrywać. Bo wiesz, iż jego istnienie wzywa o pomstę do nieba.
A ja właśnie to znalazłam.
Nasłuchiwała. Wzgórze wokół szeleściło życiem, jednak z szybu nie wydobywał się żaden dźwięk. Nie powinna przychodzić tutaj sama, na Boga, nie powinna. Jakąż przysługę wyświadcza temu chłopczykowi, skoro nie przyprowadziła ze sobą wsparcia i nie powiedziała nikomu, dokąd zmierza?
Ale przecież taka była potrzeba chwili. Nie miała pojęcia, co innego mogłaby uczynić. W każdym razie, zrobiła to, mleko zostało rozlane i ktoś musiał je posprzątać.
Jeśli Ulf nie żyje, mogłaby wyciągnąć drabinę i wepchnąć pokrywę na miejsce, grzebiąc zabójcę żywcem, potem odejść, zostawiając Rakszasę, aby miotał się we własnym grobowcu.
Jednak wierzyła, że chłopiec żyje, jak inne dzieci trzymany jest w spiżarni demona, aż będzie już dla niego gotowy – wiarę tę opierała na tym, co kiedyś powiedziało jej martwe ciało. Cóż to za kruchy dowód, cóż za wątła nić przekonania, ale przecież właśnie ona wyciągnęła ją z łodzi zakonnic i kazała maszerować poprzez bezdroża do owej piekielnej jamy…
I co dalej?
Leżąc na brzuchu twarzą w stronę otchłani, Adelia rozważała poszczególne możliwości, kierując się chłodną logiką rozpaczy. Nie mogła biec po pomoc, zresztą biorąc pod uwagę, jak długo by trwało jej sprowadzenie, niczego by nie wskórała. Ostatnie domostwo, jakie widziała w okolicy, należało do ciotki siostry Walburgi – zresztą teraz, kiedy znalazła się tak blisko Ulfa, nie wolno jej było go zostawiać. Mogła też zejść do szybu i zostać zabita, na co zresztą musi się przygotować, jeśli tylko dzięki temu dziecko zdoła uciec.
A gdyby, co przyniosłoby zdecydowanie większy pożytek, dotarła tam na dół i sama zabiła mordercę? Musiała jednak znaleźć broń. Tak, powinna rozejrzeć się za jakimś kijem albo kamieniem, czymś ostrym…
Obok niej Stróż drgnął gwałtownie. Czyjeś ręce chwyciły Adelię za kostki stóp, uniosły je tak, że medyczka ześlizgnęła się w dół. Wtedy, sapnąwszy z wysiłku, ten ktoś cisnął ją do jamy.
Ocaliła ją drabina. Medyczka uderzyła w nią w połowie spadania, złamała kilka żeber, ale resztę dystansu przebyła, ześlizgując się po szczeblach. Miała nawet czas, który zdawał się jej całkiem długi, aby jeszcze pomyśleć: – nie mogę stracić przytomności, po czym uderzyła głową w podłogę i straciła przytomność.
Świadomość wracała jej długo, wędrując powoli przez zamglony tłum ludzi, którzy nalegali, aby się ruszyła, popychali ją i mówili do niej, irytowali tak bardzo, że gdyby nie wielki ból, kazałaby im przestać. Stopniowo odchodzili, głosy cichły, aż został tylko jeden, który wciąż ją denerwował.
– Cicho bądź – powiedziała i otworzyła oczy, jednak każdy ruch bardzo bolał, więc postanowiła zostać nieprzytomna jeszcze jakiś czas. To jednak było niemożliwe, bo przecież czekała ją groza i ktoś jeszcze, a zatem umysł, zdeterminowany, by zapewnić przetrwanie jej samej i jeszcze komuś, nalegał, by zacząć działać.
Siedź spokojnie i myśl. Boże, co za ból. Jakby rozłupywano jej czaszkę. Pewnie miała wstrząśnienie mózgu – nie dawało się określić, jak bardzo poważne, nie wiedziała bowiem, jak długo pozostawała nieprzytomna. A jedynie to pozwoliłoby ustalić stopień urazu. Do diabła, ale boli. Tak samo żebra, przypuszczalnie dwa złamane, ale – popróbowała z głębokim, bolesnym oddechem – chyba żadne nie przebiło płuca. Jednak co z tego, skoro ręce miała wyciągnięte do góry, ponad głowę i czuła ucisk na klatkę piersiową.
Głupstwo. Jesteś w takim niebezpieczeństwie, że twój stan zdrowia nie jest ważny. Myśl i przetrwaj.
Aha. Czyli jakoś znalazła się w szybie. Przypomniała sobie, że była na górze. Przez chwilę, w krótkim przebłysku, ujrzała zbliżającą się zewsząd biel. Nie potrafiła sobie tylko przypomnieć, co działo się pomiędzy. Zwyczajny efekt wstrząśnienia mózgu. Pewnie ktoś ją zepchnął albo sama spadła.
Spadł ktoś jeszcze, a może został zniesiony na dół przed nią lub po niej. Gdy medyczka spróbowała otworzyć oczy, dostrzegła postać pod przeciwległym murem. To był właśnie ów ktoś, kto bezustannie i w tak irytujący sposób hałasował.
– Ocal-mnie-zachowaj-Panie-mój-a-ja-podążać-będę-za-Tobą-po-kres-mych-dni-ja-korzę-się-przed-Tobą-ukarz-mnie-swym-batem-i-skorpionami-lecz-zachowaj-mnie…
Tak mamrotała siostra Weronika. Mniszka stała mniej więcej trzy yardy dalej, po drugiej stronie pozbawionej sufitu izby stanowiącej dno jamy. Jej welon zerwano, ściągając w dół, na szyję, włosy opadały na twarz niczym pasma ciemnej mgły. Ręce miała wyciągnięte nad głowę, podobnie jak Adelia. Zakuto je w kajdany i przyczepiono do bolca w ścianie.
Groza odebrała zakonnicy zmysły. Ślina spływała jej po podbródku, ciało trzęsło się tak, iż żelazne kajdany na przegubach grzechotały, akompaniując modlitwie i błaganiom o uwolnienie.
– Chcę, żebyś siedziała cicho – rozkazała Adelia. Oczy Weroniki rozwarły się szeroko, był w nich szok i nieco usprawiedliwionego oburzenia.
– Poszłam za tobą – odparła. – Gdzieś przepadłaś, a ja poszłam za tobą.
– To nie było mądre.
– Bestia jest tutaj. O Maryjo, Matko Boża, chroń nas, on mnie tu zabrał, tutaj na dół, on nas pożre. Jezu, Maryjo, ocal nas obie, on ma rogi.
– Dobra, dobra, tylko przestań wreszcie krzyczeć.
Wytrzymując ból, Adelia odwróciła głowę, chcąc się rozejrzeć. Pies leżał u stóp drabiny, miał złamany kark.
Читать дальше