– Nic się nie stało, pani Blaylock. Hm, wspomniała pani o waszych dzieciach. Słyszałem od niektórych sąsiadów, że je adoptowaliście, zgadza się?
– Och, tak – odparła. – Don i ja przygarnialiśmy dzieci przez dwadzieścia pięć lat.
– To wspaniałe… to, co państwo robili. Podziwiam to. Ile dzieci łącznie wzięliście?
– Trudno je wszystkie zliczyć. Niektóre były u nas całe lata, niektóre tylko kilka tygodni. Mnóstwo z nich trafiło do nas, bo sąd rodzinny miał akurat taką zachciankę. Pękało mi serce, kiedy zaczynaliśmy z dzieckiem, no, wie pan, staraliśmy się, żeby czuło się bezpiecznie w domu, a potem sąd wydawał nakaz, żeby wracało do domu, drugiego rodzica czy jeszcze gdzie indziej. Zawsze mówiłam, że trzeba mieć wielkie serce, a zarazem twarde, żeby przygarniać dzieci.
Popatrzyła na męża i pokiwała głową. Odpowiedział jej tym samym i ujął ją za rękę. Przeniósł wzrok z powrotem na detektywa.
– Kiedyś je policzyliśmy – powiedział. – Łącznie mieliśmy u siebie na krócej lub dłużej trzydzieścioro ośmioro dzieci. Realistycznie możemy jednak powiedzieć, że wychowaliśmy siedemnaścioro z nich. Były to dzieci mieszkające z nami wystarczająco długo, żeby wywarło to na nie jakiś wpływ. Wie pan, od dwóch lat w górę… Jedno z nich mieszkało z nami czternaście lat.
Odwrócił się w stronę ściany za kanapą i zdjął z niej fotografię chłopca o szczupłej budowie ciała w grubych okularach i w wózku na kółkach. Chłopiec miał zgięte pod kątem ostrym nadgarstki i krzywy uśmiech.
– To Benny – powiedział Blaylock.
– Zdumiewające.
Wyjął z kieszeni notes i otworzył go na czystej stronie. Sięgnął po długopis w momencie, gdy odezwał się jego telefon komórkowy.
– Do mnie – powiedział. – Proszę się tym nie przejmować.
– Nie odbierze pan? – zapytał Blaylock.
– Można zostawić wiadomość. Nie sądziłem, że tu w górach w ogóle będzie sygnał.
– Tak, mamy nawet telewizję.
Harry popatrzył na mężczyznę i zorientował się, że chyba mimowolnie go uraził.
– Przepraszam, nie chciałem powiedzieć nic uszczypliwego. Zastanawiam się, czy mogliby mi państwo powiedzieć, które z dzieci były u państwa w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku.
Minęła chwila, podczas której małżonkowie przyglądali się sobie bez słowa.
– Czy któreś z naszych dzieci jest w to zamieszane? – spytała Audrey.
– Nie wiem, proszę pani. Nie wiem, kto mieszkał u państwa. Jak powiedziałem, staramy się tylko opracować profil sąsiedztwa. Musimy wiedzieć dokładnie, kto tam mieszkał. Od tego wyjdziemy.
– Hm, na pewno Wydział Opieki nad Nieletnimi może panu pomóc.
– Właściwie nazywa się teraz inaczej: Wydział Służb Dziecięcych. Poza tym mogliby nam pomóc najwcześniej w poniedziałek, pani Blaylock. Chodzi jednak o zabójstwo i potrzebujemy tych informacji natychmiast.
Znów nastąpiła pauza i ponownie małżonkowie patrzyli po sobie.
– Cóż – powiedział w końcu Don Blaylock – ciężko będzie przypomnieć sobie, kto mieszkał z nami w danym momencie. Z niektórymi nie ma problemu, na przykład z Bennym, Jodi i Frances. Co rok mieliśmy jednak takie dzieci, o jakich mówiła Audrey: zostawiano je u nas na jakiś czas, a potem zabierano. Z nimi najtrudniej. Zobaczmy, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty…
Wstał i odwrócił się, żeby móc widzieć wszystkie fotografie na ścianie. Wskazał na jedną z nich, przedstawiającą czarnoskórego chłopca w wieku około ośmiu lat.
– To William. Był tu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. On…
– Nie, nie było go – powiedziała Audrey. – Trafił do nas w osiemdziesiątym czwartym. Nie pamiętasz, kiedy była olimpiada? Zrobiłeś mu pochodnię z cynfolii.
– Ach tak, w osiemdziesiątym czwartym.
Harry wychylił się naprzód w fotelu. Przy ogniu zaczynało się mu robić za ciepło.
– Zacznijmy od trójki, o której państwo wspomnieli. Benny'ego i pozostałej dwójki. Jak się dokładnie nazywali?
Usłyszał ich nazwiska, ale kiedy zapytał, jak można się z nimi skontaktować, dostał numery telefonów obu dziewczynek, lecz nie Benny'ego.
– Benny zmarł sześć lat temu – powiedziała Audrey. – Na stwardnienie rozsiane.
– Przykro mi.
– Był nam bardzo bliski.
Harry pokiwał głową i odczekał stosowną chwilę w milczeniu.
– Hm, kto jeszcze? Nie prowadziliście dokumentacji, kto u was był i jak długo?
– Prowadziliśmy, ale nie mamy jej tutaj – powiedział Blaylock. – Jest w magazynie w Los Angeles. – Nagle pstryknął palcami. – Wie pan, mamy listę nazwisk wszystkich dzieci, którym pomogliśmy lub próbowaliśmy pomóc, tyle że nie ułożoną chronologicznie. Pewnie moglibyśmy część wykluczyć, ale czyby to panu się na coś przydało?
Harry zauważył, że Audrey rzuciła mężowi ulotne, gniewne spojrzenie. Mąż jednak tego nie spostrzegł. Harry czuł, że kobieta instynktownie chce chronić dzieci przed zagrożeniem, rzeczywistym czy wyimaginowanym, reprezentowanym przez policjanta.
– Tak, bardzo by to pomogło.
Blaylock wyszedł z pokoju. Bosch popatrzył na Audrey.
– Nie chce pani, żeby mąż dał mi tę listę. Dlaczego, pani Blaylock?
– Bo myślę, że nie jest pan z nami szczery. Czegoś pan szuka. Czegoś, co będzie odpowiadało pana potrzebom. Nie jechał pan w środku nocy trzy godziny z Los Angeles, żeby przeprowadzić „rutynowe przepytanie”, jak pan to określił. Wie pan, że te dzieci pochodziły z trudnych środowisk. Nie były aniołkami, kiedy do nas trafiły. A ja nie chcę, żeby któreś o coś obwiniano tylko za to, kim były i skąd pochodziły.
Odczekał, by upewnić się, że skończyła.
– Pani Blaylock, czy była pani kiedyś w Schronisku Młodzieżowym McClaren?
– Oczywiście. Kilkoro dzieci trafiło do nas stamtąd.
– Ja też tam byłem. I w wielu innych sierocińcach, w których nie zagrzałem długo miejsca. Wiem, jakie to dzieci, bo sam taki byłem, rozumie pani? I wiem, że sierocińce mogą być pełne miłości, ale czasem równie złe albo jeszcze gorsze niż miejsce, z którego się do nich trafiło. Wiem, że niektórzy rodzice zastępczy są oddani dzieciom, a inni – wyłącznie zasiłkom z funduszu opiekuńczego.
Audrey Blaylock milczała długą chwilę.
– Nieważne – rzekła. – Mimo wszystko szuka pan tylko kawałka, który pomoże panu dokończyć układankę.
– Myli się pani. Co do tego i co do mnie.
Blaylock wrócił do pokoju z zieloną księgą, która wyglądała jak dziennik szkolny. Rozłożył ją na stoliku do kawy. Zakładki były wypchane fotografiami i listami.
– Mąż pracował dla miasta podobnie jak pan, toteż nie będzie miał ochoty słuchać tego, co powiem – kontynuowała pani Blaylock. – Musi pan jednak wiedzieć, detektywie, że nie przemawiają do mnie powody, dla których pan tu przyjechał. Nie jest pan z nami szczery.
– Audrey! – jęknął Blaylock. – Ten człowiek stara się tylko wykonywać swoją pracę.
– I powie wszystko, żeby to osiągnąć. W tym celu jest gotów skrzywdzić każde z naszych dzieci.
– Audrey, proszę.
Blaylock przeniósł spojrzenie na Boscha i pokazał mu kartkę papieru z listą ręcznie spisanych nazwisk. Zanim Harry zdążył ją przeczytać, Blaylock odłożył ją na stolik. Zaczął stawiać ptaszki ołówkiem przy niektórych nazwiskach.
– Sporządziliśmy tę listę, żeby nie stracić nikogo z oczu – mówił równocześnie. – Może pan się zdziwić, że chociaż kocha się kogoś na zabój, to zawsze czasami się o kimś zapomni, jeśli trzeba pamiętać o dwudziestu-trzydziestu urodzinach. Odkreślam te dzieci, które przybyły do nas po osiemdziesiątym roku. Audrey sprawdzi po mnie, kiedy skończę.
Читать дальше