Minęło kilka minut, nim Guyot wrócił do telefonu. Przez cały czas Harry trzymał długopis nad notesem, żeby zapisać adres.
– No dobrze, detektywie. Już panu dyktuję.
Guyot podał adres, a Harry prawie westchnął na głos. Don i Audrey Blaylockowie nie przeprowadzili się ani na Alaskę, ani w jakiś inny odległy zakątek świata. Mieszkali nie tak znowu daleko. Podziękował Guyotowi i rozłączył się.
O ósmej rano w sobotę Harry siedział w swoim służbowym samochodzie, wpatrując się w niewielki, drewniany dom przecznicę od głównej ulicy miasteczka Lone Pine u podnóży gór Sierra Nevada. Harry pił chłodną kawę z plastikowego kubka; drugi czekał na desce rozdzielczej na swoją kolejkę. Bolały go kości po nocy spędzonej w drodze i próbach zaśnięcia w samochodzie. Dotarł do miasteczka za późno, żeby znaleźć otwarty motel. Wiedział zresztą z doświadczenia, że do Lone Pine nie ma co wybierać się w weekend bez rezerwacji.
Gdy nastał świt, zobaczył wyłaniającą się z mroku za miastem szarosiwą górę, pomniejszającą je i ukazującą jego faktyczną znikomość w obliczu czasu i naturalnego porządku rzeczy. Harry miał przed sobą Mount Whitney, najwyższy szczyt w Kalifornii. Stał tu na długo przedtem, nim ujrzały go ludzkie oczy i równie długo postoi, gdy zniknie stąd ostatni człowiek. W jakiś sposób ułatwiało to Harry'emu zniesienie tego, co wiedział.
Był głodny i miał ochotę pójść do którejś z restauracyjek na stek z jajkami. Nie zamierzał jednak opuścić posterunku. Człowiek przeprowadzał się z Los Angeles do Lone Pine nie tylko dlatego, że nie znosił tłumów, smogu i tempa życia w wielkim mieście. Robił to też dlatego, że kochał góry. Harry nie zamierzał ryzykować, że Don i Audrey Blaylockowie wybiorą się na poranną wspinaczkę, podczas gdy on będzie siedział przy śniadaniu.
Wybrał wyczekiwanie w samochodzie i włączanie na pięć minut nagrzewania. W ten sposób oszczędzał przez całą noc benzynę i ciepło.
Obserwował dom i czekał na nastanie ranka lub pojawienie się kogoś po gazetę, rzuconą dwie godziny wcześniej na podjazd z przejeżdżającego pikapa. Wiedział, że nie jest to „Los Angeles Times”. Ludzi w Lone Pine nie obchodziła aglomeracja, jej morderstwa ani detektywi.
O dziewiątej zobaczył wzbijające się z komina kłęby dymu. Kilka minut później po gazetę wyszedł mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna w kurtce puchowej. Zabrał ją z ziemi i popatrzył przez pół długości przecznicy na samochód Harry'ego. Potem wszedł z powrotem.
Harry wiedział, że jego wóz wyróżnia się na ulicy. Nie starał się kryć; po prostu czekał. Uruchomił samochód, podjechał pod dom Blaylocków i stanął na podjeździe.
Gdy dotarł pod drzwi, widziany wcześniej mężczyzna otworzył, zanim Harry zdążył zastukać.
– Pan Blaylock?
– Tak, to ja.
Pokazał odznakę i legitymację.
– Czy pan i żona moglibyście poświęcić mi kilka minut? Chodzi o sprawę, nad którą pracuję.
– Jest pan sam?
– Tak.
– Długo pan czekał?
– Od czwartej. – Harry się uśmiechnął. – Dojechałem za późno, żeby dostać pokój.
– Niech pan wchodzi. Mamy świeżą kawę.
– Jeśli gorącą, to chętnie się napiję.
Mężczyzna wpuścił detektywa do środka i wskazał mu komplet foteli i kanapy przed kominkiem.
– Pójdę po żonę i kawę.
Harry skierował się w stronę fotela stojącego najbliżej kominka. Miał już usiąść, kiedy zobaczył mnóstwo oprawionych w ramki fotografii, wiszących na ścianie za kanapą. Podszedł, żeby się im przyjrzeć. Wszystkie przedstawiały dzieci i nastolatków – o najróżniejszych kolorach skóry. Było wśród nich dziecko wyraźnie upośledzone umysłowo i drugie – inwalida fizyczny. Były adoptowane. Wrócił do fotela, usiadł i czekał.
Blaylock wkrótce przyszedł z wielkim kubkiem parującej kawy. Za nim do pokoju weszła kobieta, nieco starsza od męża. Miała miłą twarz, ale wciąż jeszcze zmarszczki wokół oczu od snu.
– To moja żona, Audrey – powiedział Blaylock. – Pije pan kawę bez niczego? Robili tak wszyscy policjanci, których znałem.
Mąż i żona usiedli obok siebie na kanapie.
– Czarna mi odpowiada. Znał pan wielu policjantów?
– Tak, kiedy mieszkałem w Los Angeles. Trzydzieści lat pracowałem w straży pożarnej. Zrezygnowałem ze stanowiska komendanta remizy po rozruchach w dziewięćdziesiątym drugim. Zacząłem pracować tuż po zamieszkach w Watts, a odszedłem po dziewięćdziesiątym drugim.
– O czym chciał pan z nami rozmawiać? – zapytała Audrey, prawdopodobnie zniecierpliwiona grzecznościową konwersacją męża.
Harry pokiwał głową. Dostał kawę, a wstęp do rozmowy dobiegł końca.
– Zajmuję się zabójstwami. Pracuję w wydziale Hollywood. Zajmuję się…
– Byłem sześć lat w pięćdziesiątej ósmej – powiedział Blaylock; chodziło mu o remizę przylegającą do komendy Hollywood.
Harry ponownie pokiwał głową.
– Don, pozwól panu powiedzieć, po co przyjechał taki kawał drogi – rzekła Audrey.
– Przepraszam, niech pan mówi dalej.
– Pracuję nad pewną sprawą. Morderstwem w Laurel Canyon, czyli w waszym dawnym sąsiedztwie. Kontaktujemy się z ludźmi, którzy w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku mieszkali przy Wonderland Avenue.
– Dlaczego właśnie wtedy?
– Bo wtedy doszło do tego morderstwa.
Małżonkowie popatrzyli na niego ze zdziwieniem.
– To jedna z tych starych spraw? – spytał Blaylock. – Bo nie przypominam sobie, żeby coś takiego wydarzyło się wtedy w naszym sąsiedztwie.
– W pewnym sensie to stara sprawa, tyle że ciało zostało odkryte dopiero parę tygodni temu. Pogrzebano je w lesie. Na wzgórzu.
Bosch przyglądał się uważnie małżonkom. Nic nie zdradzało, że o tym wiedzieli, byli wstrząśnięci.
– Och, mój Boże – powiedziała Audrey. – To znaczy, że cały czas, kiedy tam mieszkaliśmy, na górze był ktoś pochowany? Nasze dzieci się tam bawiły. Kogo zabito?
– Dziecko. Dwunastoletniego chłopca. Nazywał się Arthur Delacroix. Czy to nazwisko coś państwu mówi?
Mąż i żona przeszukali pamięć, popatrzyli po sobie, porównując wyniki, i równocześnie pokręcili głowami.
– Nie znaliśmy nikogo takiego – powiedział Don Blaylock.
– Gdzie mieszkał? – zapytała Audrey Blaylock. – Chyba nie w sąsiedztwie.
– Nie, w okolicy Miracle Mile.
– Brzmi to strasznie – odparła Audrey. – Jak zginął?
– Został pobity na śmierć. Jeśli to państwu nie przeszkadza… to znaczy, wiem, że to was interesuje, ale muszę najpierw zadać pytania.
– Och, przepraszam – powiedziała Audrey. – Niech pan pyta dalej. Co jeszcze możemy panu powiedzieć?
– Cóż, staramy się opracować profil ulicy – Wonderland Avenue – w owym okresie. Rozumieją państwo: kto był kim i gdzie mieszkał. W gruncie rzeczy to rutynowe postępowanie. – Harry uśmiechnął się i natychmiast zorientował, że nie wypadło to szczerze. – Jak na razie, mamy z tym duże kłopoty. W sąsiedztwie zaszły od tamtej pory wielkie zmiany. W istocie jedyni mieszkańcy, którzy wciąż tam mieszkają od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku, to doktor Guyot i człowiek nazwiskiem Hutter mający dom na końcu ulicy.
– Och, Paul. – Audrey uśmiechnęła się ciepło. – Jest taki miły. Wciąż dostajemy od niego kartki świąteczne – od czasu kiedy umarła jego żona. – Harry pokiwał głową. – Oczywiście był dla nas za drogi. Przeważnie zabieraliśmy dzieci do przychodni. Jeśli jednak w wolne dni wydarzyło się coś nagłego albo kiedy Paul był w domu, nigdy się nie wahał. Niektórzy lekarze boją się w dzisiejszych dniach cokolwiek zrobić ze strachu, że zostaną… Przepraszam, rozgadałam się jak mój mąż, a przecież nie przyjechał pan po to, żeby tego słuchać.
Читать дальше