Całe życie myślałam, że potrzebuję mężczyzny. Wyobrażałam sobie, że jestem jak latarka, a mężczyźni to baterie. Bez faceta nie będę świecić. Ale kiedy Daniel zginął, byłam w motelu i nagle poczułam coś innego. Wściekłam się. Niesamowite. Prawie czułam smak tej wściekłości. Nic takiego jeszcze mi się nie zdarzyło. Wiedziałam, że coś muszę z tym zrobić. Ale nie jęczeć z żalu za Danielem ani wyjść poszukać nowego faceta. Nie, chciałam zrobić coś dla siebie. A co najlepszego mogłam zrobić dla siebie? Dać się aresztować. – Zaśmiała się. – Głupio to brzmi, ale to moja własna decyzja. Nikt inny jej nie podjął.
– I chyba dobra.
– Zobaczymy. To już chyba wszystko.
Mniej więcej, uznała Dance.
Zaprowadziła Jennie do taurusa. W drodze do Salinas Dance sporządziła w myślach listę zarzutów. Popalenie, współudział w przygotowaniu zabójstwa i współsprawstwo, ukrywanie zbiega, kilka innych.
Mimo to kobieta zgłosiła się dobrowolnie i sprawiała wrażenie autentycznie skruszonej. Dance postanowiła przesłuchać ją później i jeśli Jennie okaże się tak szczera, na jaką wygląda, agentka była gotowa wziąć ją w obronę przed Sandovalem.
W gmachu sądu Dance przekazała ją w ręce systemu.
– Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? – spytała.
Jennie zamierzała coś powiedzieć, lecz zmieniła zdanie i cicho się zaśmiała.
– Nie, nie trzeba. Chyba lepiej będzie zacząć wszystko od nowa.
– Dostaniesz adwokata, a potem może będziemy miały okazję jesz cze porozmawiać.
– Jasne.
I poprowadzono ją w głąb korytarza, z którego prawie tydzień wcześniej uciekł jej kochanek.
Prawdopodobnie sto metrów wyżej było jasne sobotnie popołudnie, lecz teren szpitala Monterey Bay okrywała gęsta mgła, wypłukując krajobraz z wszystkich barw.
W powietrzu unosił się zapach sosen, eukaliptusów i kwiatów – Kathryn Dance przypuszczała, że to gardenie. Lubiła kwiaty, ale podobnie jak w wypadku jedzenia, zamiast próbować zajmować się nimi na własną rękę, ryzykując katastrofę, wolała je kupować w formie w pełni użytkowej od osób znających się na rzeczy.
Stojąc przy klombie, Dance ujrzała Lindę Whitfield wyjeżdżającą ze szpitala na wózku pchanym przez jej brata. Roger był szczupłym i milczącym mężczyzną, który równie dobrze mógł mieć trzydzieści pięć jak i pięćdziesiąt pięć lat. Wyglądał dokładnie tak, jak Dance go sobie wyobrażała – poważny, ubrany konwencjonalnie w wyprasowane dżinsy, sztywno wykrochmaloną koszulę i krawat w paski ze spinką ozdobioną krzyżykiem. Roger przywitał się z Dance bardzo mocnym uściskiem dłoni, któremu nie towarzyszył nawet cień uśmiechu.
– Pójdę po samochód. Przepraszam panią.
– Czujesz się na siłach jechać? – spytała Lindę Dance, gdy jej brat odszedł.
– Zobaczymy. Mamy znajomych w Mendocino, którzy kiedyś byli w naszym kościele. Roger do nich dzwonił. Może u nich przenocujemy.
Linda spoglądała przed siebie szklanym wzrokiem, od czasu do czasu śmiejąc się bez konkretnej przyczyny; Dance doszła do wniosku, że podano jej bardzo dobry środek przeciwbólowy.
– Będzie lepiej, jeżeli się zatrzymacie. Oszczędzaj się. Powinnaś sobie dogadzać.
– Dogadzać. – Rozbawiło ją to słowo. – Jak się czuje Rebecca? W ogóle o nią nie pytałam.
– Ciągle jest na OlOM-ie. – Ruchem głowy wskazała budynek. – Pewnie leżała gdzieś blisko ciebie.
– Wyjdzie z tego?
– Tak im się wydaje.
– Będę się za nią modlić. – Znów parsknęła nieprzytomnym śmiechem, który przypominał Dance charakterystyczny chichot Mortona Walkera.
Agentka kucnęła obok wózka.
– Nie wiem, jak ci dziękować za to, co zrobiłaś. Wiem, że to nie było łatwe. I bardzo mi przykro, że zostałaś ranna. Ale bez ciebie nie mogli byśmy go powstrzymać.
– Bóg czyni Swoją wolę, życie toczy się dalej. Wszystko wychodzi na dobre.
Dance nie zrozumiała; uwaga była podobna do sentencji wygłaszanych bez związku przez Charlesa Overby’ego. Linda zamrugała oczami.
– Gdzie Daniel zostanie pochowany?
– Dzwoniliśmy do jego ciotki w Bakersfield, ale ona nie wie nawet, jak się nazywa. Jego brata, Richarda, w ogóle to nie interesuje. Po sekcji Daniel zostanie pochowany tutaj. W okręgu Monterey biednych pod daje się kremacji. Mamy cmentarz publiczny.
– Poświęcony?
– Nie wiem. Przypuszczam, że tak.
– Jeżeli nie, mogłabyś znaleźć dla niego godne miejsce? Zapłacę.
Dla człowieka, który próbował ją zabić?
– Zajmę się tym.
– Dziękuję.
Na podjazd wjechała granatowa acura, brawurowo pokonując wiraż, i z piskiem opon zatrzymała się obok nich. Samochód pojawił się tak nieoczekiwanie, że Dance instynktownie skuliła się, kładąc dłoń na pistolecie.
Ale natychmiast się uspokoiła, widząc wysiadającą z samochodu Samanthę McCoy. Kobieta podeszła do nich i spytała Lindę:
– Jak się czujesz?
– Na razie jestem na prochach. Jutro pewnie będzie mnie bolało. Al bo raczej przez cały miesiąc.
– Wyjeżdżasz bez pożegnania.
– Rety, dlaczego tak myślisz? Chciałam zadzwonić.
Dance bez trudu zauważyła fałsz. Samantha prawdopodobnie także.
– Dobrze wyglądasz.
Odpowiedział jej bełkotliwy śmiech.
Cisza. Głęboka cisza; mgła tłumiła każdy dźwięk otoczenia. Samantha spojrzała na Lindę, trzymając ręce na biodrach.
– Przeżyłyśmy parę dziwnych dni, hm?
Śmiech: półprzytomny i nieufny.
– Linda, chcę do ciebie zadzwonić. Mogłybyśmy się spotkać.
– Po co? Żebyś mi fundowała psychoanalizę? Żebyś wyrwała mnie ze szponów Kościoła? – Jej słowa ociekały goryczą.
– Chcę się po prostu z tobą zobaczyć. O nic innego mi nie chodzi.
Z trudem zbierając myśli, Linda odrzekła:
– Sam, osiem, dziewięć lat temu byłyśmy zupełnie różne. Teraz jesz cze bardziej się różnimy. Nie mamy ze sobą nic wspólnego.
– Nic wspólnego? To nieprawda. Razem przeżyłyśmy piekło.
– No tak. I Bóg pomógł nam z niego wyjść, a potem wysłał nas w różne strony.
Samantha kucnęła i ostrożnie wzięła ją za rękę, uważając na ranę. Znalazła się w bliskiej strefie osobistej Lindy.
– Posłuchaj mnie. Słuchasz?
– O co chodzi? – spytała zniecierpliwiona.
– Był sobie kiedyś pewien człowiek.
– Jaki człowiek?
– Posłuchaj. Ten człowiek był w swoim domu, kiedy nadeszła wielka powódź, naprawdę ogromna. Kiedy rzeka zalała parter domu, przypłynęła łódź, żeby go uratować, ale powiedział: „Nie, zostawcie mnie. Bóg mnie ocali”. Wbiegł na piętro, ale woda wkrótce tam dotarła. Zjawiła się druga łódź, ale człowiek powiedział: „Nie, zostawcie mnie. Bóg mnie ocali”. Rzeka podnosiła się coraz bardziej i człowiek wspiął się na dach. Przyleciał helikopter, ale on powiedział: „Nie, zostawcie mnie. Bóg mnie ocali”. I helikopter odleciał.
Głosem bełkotliwym od leków Linda spytała:
– Co ty wygadujesz?
Niezrażona Sam ciągnęła:
– W końcu woda zmyła go z dachu i utonął. A kiedy poszedł do nie ba i zobaczył Boga, spytał: „Boże, dlaczego mnie nie ocaliłeś?”. Bóg po kręcił głową i odrzekł: „Dziwne, nie rozumiem, jak to się stało. Przecież wysłałem po ciebie dwie łodzie i helikopter”.
Dance zachichotała. Słysząc puentę, Linda zrobiła zdziwioną minę i chyba chciała się uśmiechnąć, ale się powstrzymała.
– Daj spokój, Linda. Jesteśmy swoimi helikopterami.
Читать дальше