– Kiedy pytałeś mnie o salę, powiedziałem, że wolę kobiety.
– Ach, na scenie występują kobiety. Ale połowa kelnerek to mężczyźni. Nie miej mi za złe, że jesteś atrakcyjny dla obu płci. Poza tym to twoja wina – dałeś jej napiwek jak książę z Addis Abeby.
Paul zapalił papierosa, aby stłumić zapach perfum, który wydał mu się ohydny.
– A więc, Johnie Dillinger, chyba wpadłeś w kłopoty. Czy zdrajcy to ci sami ludzie, którzy mieli cię wydostać z Berlina?
– Jeszcze nie wiem. – Rozejrzał się po prawie pustej sali, lecz mimo wszystko nachylił się bliżej, by szepnąć: – Znów potrzebuję twojej pomocy, Otto.
– Ach, zawsze do usług. Ja, który ratuję z rąk gnojowych koszul, produkuję masło, sprzedaję szampana i udaję Kruppa.
– Ale nie mam już pieniędzy.
Webber uśmiechnął się drwiąco.
– Pieniądze… to przecież źródło wszelkiego zła. Czego ci potrzeba, przyjacielu?
– Samochodu. Nowego munduru. I broni. Karabinu. Webber zamilkł.
– Nie rezygnujesz z polowania.
– Owszem.
– Ach, czego mógłbym dokonać, gdybym miał w swoim gangu tuzin takich jak ty… Ale Ernst będzie miał znacznie silniejszą ochronę niż dotąd. Być może nawet wyjedzie na jakiś czas z miasta.
– To prawda. Ale może nie od razu. Kiedy byłem w jego gabinecie, zobaczyłem, że ma na dziś zaplanowane dwa spotkania. Pierwsze było na stadionie. Drugie w jakiejś szkole Waltham. Gdzie to jest?
– Waltham? To…
– Masz ochotę na jeszcze jedno piwo, skarbie? A może na mnie? Paul aż podskoczył, gdy w ucho wionął mu gorący szept, a szyję oplotły czyjeś ramiona. Liesl podeszła do niego od tyłu.
– Pierwszy raz będzie gratis – szepnęła kelnerka. – Kto wie, może drugi też.
– Przestań – warknął. Twarz kelnerki skamieniała.
Nawet nie znając prawdy, można było zauważyć, że piękne oblicze Liesl miało wyraźnie męskie rysy.
– Nie musisz być niegrzeczny, skarbie.
– Przepraszam – rzekł Paul, uchylając się. – Mężczyźni mnie nie interesują.
– Nie jestem mężczyzną – odparła chłodno Liesl.
– Wiesz, co mam na myśli.
– Wobec tego nie trzeba było flirtować – odparowała. – Jesteś mi winien cztery marki za piwo. Nie, pięć. Pomyliłam się w rachunku.
Paul zapłacił i kelnerka odwróciła się wyniośle, mrucząc pod nosem i hałaśliwie sprzątając sąsiednie stoliki.
– Moje dziewczęta też czasem napada coś takiego – powiedział z lekceważeniem w głosie Webber. – Potrafią zaleźć za skórę.
Wrócili do rozmowy i Paul powtórzył:
– No więc co wiesz o szkole Waltham?
– To szkoła wojskowa niedaleko stąd. Przy drodze do Oranienburga; nawiasem mówiąc, mieści się tam piękny obóz koncentracyjny. Może tam zapukasz i sam oddasz się w ich ręce. Zaoszczędzisz kłopotu SS, które nie będzie cię musiało szukać.
– Samochód i mundur – powtórzył Paul. – Chcę być członkiem jakiejś służby, ale nie żołnierzem. Mogą się tego spodziewać, bo tak zrobiliśmy na stadionie. Może…
– Ach, wiem! Będziesz dowódcą RAD.
– Czego?
– Służby Pracy Rzeszy. Zostaniesz szpadel-kapralem. Każdy młody człowiek w tym kraju musi odsłużyć swoje jako robotnik. Pewnie wymyślił to sam Ernst jako kolejną formę szkolenia żołnierzy. Noszą łopaty jak karabiny i kiedy nie kopią, maszerują. Jesteś za stary na szeregowego członka, ale mógłbyś być oficerem. Mają swoje ciężarówki, którymi wożą robotników do pracy i na defilady, często się je widuje na wsi. Nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Wiem, gdzie znaleźć ładną ciężarówkę. I mundur. Noszą gustowne, niebieskoszare uniformy. Twarzowy kolor.
– A karabin? – spytał szeptem Paul.
– Z tym będzie trudniej. Ale mam pewien pomysł. – Dokończył piwo. – Kiedy chcesz to zrobić?
– Powinienem być w szkole Waltham przed wpół do szóstej. Nie później.
Webber skinął głową.
– Wobec tego trzeba szybko zmienić się w funkcjonariusza służby narodowych socjalistów. – Parsknął śmiechem. – Ale nie potrzebujesz szkolenia. Bóg świadkiem, że ci prawdziwi żadnego nie przechodzą.
Z początku słyszał tylko zakłócenia. Potem trzaski uformowały się w głos:
– Gordon?
– Nie używamy nazwisk – przypomniał komandor, przyciskając do ucha bakelitową słuchawkę, by lepiej słyszeć słowa z Berlina. Dzwonił Paul Schumann, połączywszy się drogą radiową przez Londyn. W Waszyngtonie była niedziela, dziesiąta rano, lecz Gordon siedział przy swoim biurku w Biurze Wywiadu Marynarki Wojennej, gdzie spędził całą noc, z niepokojem wyczekując wiadomości, czy udało się zabić Ernsta. – Nic ci nie jest? Sprawdzaliśmy w prasie, nasłuchiwaliśmy komunikatów radiowych i nic…
– Niech się pan zamknie – rzucił ostro Schumann. – Nie mam czasu na „przyjaciół z północy” ani „przyjaciół z południa”. Niech pan słucha.
Gordon wyprostował się na krześle.
– Mów.
– Morgan nie żyje.
– Och, nie. – Gordon na moment zamknął oczy, poruszony stratą. Nie znał osobiście tego człowieka, ale informacje od niego zawsze były rzetelne, a każdy, kto ryzykował dla kraju własne życie, miał u Gordona dobre notowania.
Po chwili usłyszał od Schumanna sensację.
– Zamordował go niejaki Robert Taggert, Amerykanin. Zna go pan?
– Co? Amerykanin?
– Zna go pan?
– Nie, nigdy o nim nie słyszałem.- Mnie też próbował zabić. Zanim zrobiłem to, po co tu przyjechałem. Facet, z którym rozmawiał pan przez ostatnie dwa dni, to był Taggert, nie Morgan.
– Podaj mi jeszcze raz to nazwisko.
Schumann przeliterował je, dodając, że nie jest pewien, ale wspomniany człowiek mógł mieć związki ze służbą dyplomatyczną Stanów Zjednoczonych. Komandor zapisał nazwisko na kartce i krzyknął:
– Willets!
W drzwiach zjawiła się kobieta w mundurze. Gordon wcisnął jej do ręki notatkę.
– Znajdź mi wszystko, co się da, o tym człowieku. Natychmiast zniknęła.
– Nic ci się nie stało? – powiedział do słuchawki.
– Stał pan za tym? – Mimo złej jakości połączenia Gordon wyraźnie słyszał w głosie Schumanna wściekłość.
– Co?
– To była pułapka. Od samego początku. Stał pan za tym? Gordon poczuł na skórze lepki dotyk lipcowego powietrza, które wpadało do gabinetu przez otwarte okno.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Po chwili usłyszał całą historię – o morderstwie Morgana, maskaradzie Taggerta i próbie wydania Schumanna nazistom. Gordon był wstrząśnięty.
– Boże, nie. Przysięgam, nigdy nie zrobiłbym czegoś żadnemu ze swoich ludzi. Ciebie także uważam za jednego z nich. Naprawdę.
Znów zapadła cisza.
– Taggert twierdził, że pan nie był w to zamieszany. Ale chciałem to usłyszeć od pana.
– Przysięgam…
– W takim razie macie u siebie zdrajcę, komandorze. Musi się pan dowiedzieć, kto to jest.
Gordon opadł na krzesło, zdruzgotany wiadomością. Wpatrywał się odrętwiały w przeciwległą ścianę, na której wisiało kilka listów pochwalnych, jego dyplom z Yale i dwa portrety: prezydenta Roosevelta i Theodorusa B.M. Masona, porucznika marynarki o wydatnej szczęce, który był pierwszym szefem Biura Wywiadu Marynarki Wojennej.
Zdrajca…
– Co mówi ten Taggert?
– Powiedział tylko, że stoją za tym „inne kręgi”. Nie wchodził w szczegóły. Zależało im na tym, żeby tutejszy szef był zadowolony. Mam na myśli głównego szefa.
– Możesz z nim jeszcze porozmawiać, dowiedzieć się czegoś więcej?
Читать дальше