– Jakieś kłopoty?
– Jeszcze nie jesteśmy pewni. Ale, hm, próbujemy znaleźć człowieka, z którym chcemy porozmawiać. Może pan jego zna.
– Chodzi o dość poważną sprawę – wtrącił Janssen z doskonałym angielskim akcentem. Kohl nie wiedział, że jego asystent tak biegle włada tym językiem.
– Tak, tak – ciągnął inspektor. – On zdaje się miał tę książkę, którą zgubił. – Wyciągnął przewodnik, odwijając chustkę. – Dostają taką ludzie przy igrzyskach?
– Zgadza się. Ale nie tylko sportowcy – wszyscy. Rozdaliśmy ich chyba z tysiąc. Wielu reprezentantom innych krajów też rozdają angielską wersję.
– Tak, ale także znaleźliśmy jego kapelusz i on został kupiony w Nowym Jorku. Czyli prawdopodobnie jest to Amerykanin.
– Naprawdę? – spytał niepewnie trener. – Jego kapelusz?
– On jest wysoki mężczyzna – ciągnął Kohl. – Ma rude czarne brązowe włosy.
– Czarne brązowe?
Zirytowany brakami w swoim angielskim słownictwie, inspektor zerknął na Janssena, który pospieszył z pomocą:
– Ma ciemnobrązowe, proste włosy. O rudawym odcieniu.
– Nosi jasny szary garnitur i ten kapelusz, i krawat. – Kohl dał znak Janssenowi, który wydobył dowody z teczki.
Trener spojrzał na nich z obojętną miną i wzruszył ramionami.
– Może lepiej będzie, jeżeli panowie mi powiedzą, o co chodzi. Kohl znów pomyślał, że życie w Ameryce jest zupełnie inne.
Żaden Niemiec nie odważyłby się zapytać policji, dlaczego chce coś wiedzieć.
– Chodzi o bezpieczeństwo państwa.
– Bezpieczeństwo państwa. Aha. Cóż, naprawdę chciałbym panom pomóc. Ale dopóki nie poznam szczegółów…
Kohl rozejrzał się wokół.
– Może ktoś tu by znał tego człowieka.
– Chłopcy, czy ktoś wie, do kogo należą te rzeczy? – zawołał trener. Niektórzy pokręcili przecząco głowami, inni mruknęli, że nie, nie wiedzą.
– Może więc ja mam nadzieję, że ktoś ma… tak, tak, listę osób, co przyjechały z wami tu. I adresami. Żeby zobaczyć, kto mieszka w Nowym Jorku.
– Mamy, ale tylko listę członków reprezentacji i trenerów. Nie sugeruje pan chyba…
– Nie, nie. – Kohl sądził, że zabójca nie należy do ekipy olimpijskiej. Sportowcy byli w centrum uwagi; mało prawdopodobne, by któryś z nich pierwszego dnia pobytu w Berlinie wymknął się ukradkiem z wioski, zamordował człowieka, odwiedził kilka różnych miejsc w mieście z jakąś tajemniczą misją, a potem wrócił, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. – Ja wątpię, żeby on był sportowcem.
– W takim razie obawiam się, że nie potrafię panom pomóc. – Trener założył ręce na piersi. – Ale wie pan co, inspektorze? Założę się, że wasz urząd imigracyjny ma informacje o adresach osób odwiedzających wasz kraj. Mają na oku wszystkich, którzy wjeżdżają do kraju i go opuszczają, prawda? Podobno w Niemczech jesteście w tym naprawdę dobrzy.
– Tak, tak, ja rozważałem to, ale niestety, informacja nie zawiera adresu w kraju. Narodowość tylko.
– Och, to pech.
– Co ja mam także nadzieję – naciskał Kohl – może jest wykaz, lista pasażerów statku „Manhattan”? Często podaje ona adresy.
– Ach, tak. Taką listę na pewno mamy. Ale zdaje pan sobie sprawę, że na pokładzie było ponad tysiąc osób.
– Proszę, ja rozumiem, ale chciałbym ją z nadzieją zobaczyć.
– Jasne.Tylko… naprawdę nie chcę panu utrudniać pracy, ale w wiosce olimpijskiej… rozumie pan, chyba mamy coś w rodzaju statusu dyplomatycznego. Jesteśmy na suwerennym terytorium. Dlatego wydaje mi się, że musi pan mieć nakaz.
Kohl pamiętał czasy, gdy musiał uzyskać zgodę sędziego, by przeszukać dom podejrzanego albo zażądać oddania dowodów. W powojennej Konstytucji Weimarskiej ustanawiającej Republikę Niemiec było wiele takich zabezpieczeń, w większości zapożyczonych z konstytucji amerykańskiej. (Znalazła się tam jedna, ale bardzo znacząca usterka, z której skwapliwie skorzystał Hitler: prezydent miał prawo do zawieszenia wszystkich praw obywatelskich na czas nieokreślony).
– Och, po prostu sprawdzam kilka spraw tutaj. Nie mam nakazu.
– Czułbym się lepiej, gdyby pan jednak miał.
– To jest sprawa pilna.
– Nie wątpię. Ale dla pana też byłoby lepiej. Chyba nie chcemy nastąpić nikomu na odcisk. W sensie dyplomatycznym. Rozumie pan, co to znaczy „nastąpić na odcisk”?
– Rozumiem te słowa.
– Może więc pański szef zadzwoni do ambasady albo komitetu olimpijskiego. Jeżeli dostanę od nich zgodę, w porządku, podam panu wszystko na srebrnej tacy.
– Zgodę. Tak, tak. – Kohl sądził, że jeżeli tylko zręcznie sformułuje prośbę, ambasada Stanów Zjednoczonych prawdopodobnie się zgodzi. Amerykanie nie dopuściliby do tego, by rozeszła się wieść, że wraz z ekipą olimpijską do Niemiec dostał się zabójca.
– Dobrze, proszę pana – rzekł uprzejmie Kohl. – Ja będę kontaktował ambasadę i komitet jak pan sugeruje.
– Świetnie. Żegnam panów. Aha, i powodzenia na igrzyskach. Wasi chłopcy tanio skóry nie sprzedadzą.
– Będę obecny – powiedział Kohl. – Mam bilety od dłużej niż rok.
Pożegnali się i Kohl wraz ze swoim podopiecznym opuścili budynek.
– Janssen, zameldujemy o tym przez radio Horcherowi. Na pewno może się skontaktować z amerykańską ambasadą. Możliwe… – Kohl nagle urwał. Poczuł ostrą woń. Była dziwnie znajoma, choć wydawała się nie na miejscu. – Chyba coś nie tak.
– Co chce pan…
– Tędy. Szybko! – Kohl ruszył szybkim krokiem na tył głównego budynku ekipy amerykańskiej. To był zapach dymu – nie dymu jedzenia z rusztu, który często można było poczuć latem, ale dymu drewna palonego w piecu, rzadko spotykanego w lipcu.
– Co to za napis, Janssen? Nie potrafię przeczytać tego po angielsku.
– „Prysznice/łaźnia parowa”.
– Nie!
– O co chodzi, panie inspektorze?
Kohl wpadł do dużego, wyłożonego płytkami pomieszczenia. Na lewo były toalety, na prawo prysznice, a osobne drzwi prowadziły do łaźni parowej. Właśnie tam wbiegł Kohl. Wewnątrz stał piecyk z dużą płytą wypełnioną kamieniami. Obok stały wiadra z wodą, którą polewało się rozgrzane kamienie, by powstała para. Przy piecyku, w którym buzował ogień, stali dwaj Murzyni w granatowych bawełnianych strojach gimnastycznych. Jeden z nich, nachylony nad drzwiczkami, miał przystojną, okrągłą twarz o wysokim czole, drugi był szczuplejszy i miał gęstsze włosy. Czarnoskóry o okrągłej twarzy wyprostował się i zamknął metalowe drzwiczki piecyka. Odwrócił się, unosząc pytająco brwi i uśmiechając się do inspektora.
– Dzień dobry panom – powiedział Kohl swoją okropną angielszczyzną. – Ja jestem…
– Słyszeliśmy. Witam, inspektorze. Fantastyczne miejsce nam przygotowaliście. Mówię o wiosce.
– Poczułem dym i zostałem zaniepokojony.
– Po prostu rozpalamy w piecu.
– Nie ma to jak para na obolałe mięśnie – dodał jego kolega. Kohl zajrzał przez przeszklone drzwiczki do pieca. Szyber był odsunięty i płomienie huczały. Inspektor zobaczył wewnątrz kilka arkuszy papieru zmieniających się w popiół.
– Panie inspektorze – zaczął po niemiecku Janssen. – Kim są…Lecz Kohl przerwał mu gestem i zerknął na pierwszego z mężczyzn.
– Pan jest… – Nagle oczy Kohla zaokrągliły się ze zdumienia. – Tak, tak, pan jest Jesse Owens, wielki biegacz. – W jego twardej niemieckiej wymowie zabrzmiało to „Yessa Ovens”.
Zdziwiony lekkoatleta wyciągnął spoconą rękę. Ściskając mu dłoń, Kohl spojrzał na drugiego Murzyna.
Читать дальше