– Tak jest.
Dziesięć minut później, tuż po powrocie Janssena, ponownie zadzwonił telefon i Kohl podniósł słuchawkę.
– Kohl, słucham.
– Mówi Georg Jaeger. Co u pana?
– Georg! Wszystko w porządku. Muszę pracować w sobotę, chociaż planowałem wybrać się z rodziną do Lustgarten. A u ciebie co słychać?
– Też pracuję. Bez przerwy.
Jaeger kilka lat temu był protegowanym Kohla. Był niezwykle utalentowanym detektywem i po dojściu partii do władzy dostał propozycję wstąpienia do gestapo. Bez namysłu odmówił, czym widocznie uraził jakichś urzędników. Trafił z powrotem do mundurowej policji porządkowej, a dla śledczego kripo była to degradacja. Jak się jednak okazało, w nowej pracy Jaeger także osiągał znakomite wyniki i wkrótce awansował na komendanta posterunku orpo w północno-środkowym Berlinie; jak na ironię, na tym wygnaniu czuł się chyba o wiele lepiej niż we wplątanym w sieć intryg Alex.
– Dzwonię z informacją, która może się panu przydać, profesorze.
Kohl zaśmiał się. Przypomniał sobie, że tak właśnie zwracał się do niego Jaeger, kiedy razem pracowali.
– Cóż to za informacja?
– Właśnie dostaliśmy telegram o podejrzanym w sprawie, nad którą pracujecie.
– Tak, Georg. Czyżbyś już znalazł sklep z bronią, który sprzedał hiszpański star modelo A?
– Nie, ale kilku członków SA zgłosiło, że zostali zaatakowani przez jakiegoś człowieka pod księgarnią na Rosenthaler Strasse. Jego rysopis odpowiadał temu z telegramu.
– Ach, Georg, to bardzo ważna wiadomość. Możesz umówić ich ze mną w miejscu tego zdarzenia?
– Nie będą zbyt skłonni do współpracy, ale dopóki są w moim rejonie, mam ich w garści. Dopilnuję, żeby się tam stawili. Kiedy?
– Zaraz. Jak najprędzej.
– Oczywiście, profesorze. – Jaeger podał mu adres księgarni, a potem spytał: – A jak tam życie w Alex?- Może pogadamy o tym kiedy indziej, przy sznapsie i piwie.
– Jasne – powiedział domyślnie komendant orpo, jak gdyby przypuszczając, że Kohl nie ma ochoty rozmawiać o pewnych sprawach przez telefon.
I oczywiście miał rację. Lecz Kohl zakończył rozmowę nie z powodu intryg w policji kryminalnej, ale dlatego że pragnął jak najprędzej odnaleźć człowieka w kapeluszu Góringa.
– Ach, spójrzcie towarzysze – mruknął drwiąco bojówkarz. – Przyszedł nam pomóc detektyw kripo? Rzadki widok.
Mężczyzna miał ponad dwa metry wzrostu i jak wielu szturmowców był dość atletycznej budowy, którą zawdzięczał pracy fizycznej przed wstąpieniem do SA i dzisiejszym nieustannym defiladom, w jakich bezmyślnie brał udział. Siedział na krawężniku, trzymając końcami palców okrągłą, jasnobrązową czapkę.
Drugi członek brunatnych koszul, niższy, lecz równie mocno zbudowany, opierał się o witrynę sklepiku spożywczego. Wywieszka w oknie głosiła: „Dziś brak masła, brak wołowiny”. Obok znajdowała się księgarnia z wybitą szybą wystawową. Na chodniku leżały odłamki szkła i podarte książki. Unosząc zabandażowaną w nadgarstku rękę, mężczyzna skrzywił się z bólu. Trzeci siedział samotnie z ponurą miną. Na koszuli miał plamy zaschniętej krwi.
– Co pana wyciągnęło z biura, inspektorze? – ciągnął pierwszy bojówkarz. – Chyba nie my. Komuniści mogliby nas powystrzelać jak Horsta Wessela, a pan nie oderwałby się od kawusi i ciasteczka przy Alexanderplatz.
Słysząc jego kpiny, Janssen zesztywniał, lecz Kohl zgromił go wzrokiem i spojrzał współczująco na trzech mężczyzn. Policjant lub urzędnik rządowy w randze Kohla mógł bez żadnych konsekwencji dla siebie obrażać większość szeregowych szturmowców. Inspektorowi zależało jednak na ich współpracy.
– Och, panowie, nie ma powodu się unosić. Kripo nie traktuje was gorzej i przejmuje się waszym losem tak samo jak innych obywateli. Proszę mi opowiedzieć o tej zasadzce.
– Ma pan rację, inspektorze – odrzekł wyższy, kiwając głową na znak, że Kohl znalazł odpowiednie słowo. – To faktycznie była zasadzka. Zaszedł nas z tyłu, kiedy egzekwowaliśmy przepisy dotyczące sprzedaży nieodpowiednich książek.
– Pan…?
– Hugo Felstedt. Dowodzę koszarami w Zamku Berlińskim.
Kohl wiedział, że był to opuszczony magazyn browaru, który przejęło dwudziestu kilku szturmowców. „Zamek” należałoby zastąpić określeniem „obskurna noclegownia”.
– Kto to prowadzi? – spytał inspektor, wskazując księgarnię.
– Dwoje ludzi. Chyba małżeństwo.
Kohl rozejrzał się, starając się zachować zatroskaną minę.
– Oni też uciekli?
– To było ukartowane – odezwał się w końcu trzeci. Brakowało mu zęba. – Ci dwoje odwrócili naszą uwagę, a ten trzeci zaszedł nas z tyłu. Rzucił się na nas z pałką.
– Rozumiem. Czy miał na głowie kapelusz stetson? Taki jak nosi minister Góring? I zielony krawat na szyi?
– Zgadza się – przytaknął wyższy. – Jaskrawy żydowski krawat.
– Widzieli panowie jego twarz?
– Miał wielki nos i mięsiste policzki.
– Gęste brwi. I wydatne wargi.
– Był dość gruby – dorzucił Felstedt. – Tak jak facet na okładce „Stiirmera” w zeszłym tygodniu. Widział pan?
Było to pornograficzne i antysemickie czasopismo Juliusa Streichera, w którym zamieszczano artykuły o zmyślonych zbrodniach popełnionych przez Żydów i wypisywano bzdury o ich rasowej niższości. Na okładce widniały zwykle groteskowe karykatury Żydów. Tygodnik wywoływał zażenowanie nawet u narodowych socjalistów i wydawano go tylko dlatego, że bardzo podobał się Hitlerowi.
– Niestety, przegapiłem ten numer – rzekł oschle Kohl. – Ten człowiek mówił po niemiecku?
– Tak.
– Z akcentem?
– Z żydowskim.
– Tak, tak, ale mam na myśli inny akcent. Bawarski? Westfalski? Saksoński?
– Może. – Najwyższy ze szturmowców pokiwał głową. – Tak, chyba tak. Nic by się nam nie stało, gdyby stanął do walki jak mężczyzna, a nie tchórzliwy…
– Czy jego akcent wskazywał, że mógł być cudzoziemcem? – przerwał mu Kohl.
Popatrzyli po sobie.
– Skąd mielibyśmy wiedzieć? Nigdy nie wyjeżdżaliśmy z Berlina.
– Może był z Palestyny – podsunął jeden z bojówkarzy. – Tak, to całkiem możliwe.- No dobrze, a więc zaatakował was z tyłu pałką.
– I tym. – Trzeci szturmowiec pokazał kastet.
– To jego kastet?
– Nie, mój. Swój zabrał ze sobą.
– Tak, tak, rozumiem. Zaatakował was z tyłu. A jednak krwawił pan z nosa, jak widzę.
– Upadłem, kiedy mnie uderzył.
– Gdzie dokładnie doszło do tej napaści?
– Tam. – Pokazał ogródek wychodzący na chodnik. – Jeden z naszych towarzyszy pobiegł sprowadzić pomoc. Kiedy wrócił, ten żydowski tchórz uciekł, aż się za nim kurzyło.
– Dokąd?
– Tam. Na wschód, kilkoma alejami. Pokażę panu.
– Za chwilę – powiedział Kohl. – Miał ze sobą torbę na ramię?
– Tak.
– I zabrał ją ze sobą?
– Zgadza się. Chował w niej pałki. Kohl i Janssen ruszyli w stronę ogródka.
– To beznadziejne – szepnął do inspektora młody asystent. – Zaatakował ich wielki Żyd uzbrojony w pałki i kastet. I pewnie szedł na czele pięćdziesięcioosobowego oddziału Izraelitów.
– Czasem mam wrażenie, że relacje świadków i podejrzanych są jak dym. Słowa są często pozbawione sensu, ale mogą spowodować, że zapłoniesz.
Okrążyli ogródek, oglądając go badawczo.
– Jest, panie inspektorze – wykrzyknął z przejęciem Janssen. Znalazł mały przewodnik po męskiej wiosce olimpijskiej, napisany po angielsku.
Читать дальше