– …światło, iluminacja, blask, promień…
– Shep, chyba się powtarzasz – powiedział, Dylan, nie odrywając wzroku od trzech wozów.
Były to trzy identyczne chevrolety suburbany. Szyby ciemne jak przyłbica Dartha Vadera skutecznie ukrywały pasażerów. -…jasność, świetlistość, błysk, lśnienie…
Nawet nie próbując hamować, pierwszy chevrolet przejechał znak stopu na dole zjazdu i przeciął cichą dotąd ulicę. Była to północna strona motelu, a wjazd na parking znajdował się od frontu kompleksu budynków, od strony zachodniej. Nie zatrzymując się pod znakiem stopu, kierowca okazał brak respektu wobec kodeksu drogowego; teraz z fantazją zademonstrował brak poszanowania dla tradycyjnej konstrukcji drogi. Chevrolet przeskoczył krawężnik, przerył szeroki na dziesięć stóp pas zieleni, wyrzucając spod kół grudki ziemi i zmiażdżone kawałki kwitnącej lantany, uniknął zderzenia z drugim krawężnikiem, wylądował czterema kołami na parkingu mniej więcej sześćdziesiąt stóp od Jilly, ostro skręcił, nie żałując gum, i pomknął na zachód, na tyły motelu.
– …promienność, ogień, pożar…
Drugi chevrolet suburban podążył za pierwszym, a trzeci za nim, siekając następne porcje sałatki z lantany. Jednak kiedy dwa pozostałe samochody znalazły się na parkingu, drugi, zamiast jechać za pierwszym, skręcił na wschód w kierunku frontu motelu. Trzeci ruszył prosto na Jilly, Dylana i Shepa.
– …łuna, płomień…
Gdy Jilly pomyślała, że furgonetka zaraz ich rozjedzie i rozważała, czy uskoczyć w lewo, czy w prawo, zastanawiając się równocześnie, czy jednak nie zwymiotować, trzeci kierowca okazał się nie gorszym showmanem niż jego dwaj koledzy. Chevrolet zahamował tak ostro, że niemal zarył przednim zderzakiem w ziemię. Na dachu nagle rozbłysły cztery ruchome reflektory, wzięły ich na cel i zalały ostrym światłem o mocy zdolnej upiec szpik w kościach.
– …połysk, odbłysk, poblask…
Jilly miała wrażenie, jak gdyby zamiast przed zwykłym ziemskim pojazdem stanęła przed wehikułem kosmitów, którzy prześwietlą jej ciało, wyssą umysł i przeszukają duszę promieniami rejestrującymi dane, w ciągu sześciu sekund policzą atomy w jej ciele, przejrzą wspomnienia z całego życia, poczynając od chwili, gdy niechętnie opuściła łono matki, i wydrukują surową naganę za żałosny stan postrzępionej bielizny.
Po chwili reflektory zgasły, a przed jej oczami mignęły cienie świateł jak fosforyzujące meduzy. Gdyby nawet nie została oślepiona, nie potrafiłaby dojrzeć twarzy kierowcy ani nikogo innego siedzącego w furgonetce. Szyby nie były po prostu przyciemniane, ale zrobione chyba z jakiegoś egzotycznego materiału, przezroczystego od wewnątrz, a z zewnątrz nieprzeniknionego jak płyta czarnego granitu.
Ponieważ Jilly, Dylan i Shep nie stanowili – na razie – celu poszukiwań, chevrolet skręcił, wymijając ich. Kierowca wdusił pedał gazu i wóz pomknął na wschód, w kierunku frontu motelu, dołączając do drugiego samochodu, który z piskiem opon skręcił już za róg budynku i zniknął im z oczu.
Shep zamilkł.
Mając na myśli stukniętego lekarza, który ostrzegał, że będą go ścigać bezwzględni ludzie, Dylan rzekł:
– Może jednak wcale nie był z niego taki zakłamany worek łajna.
Nastały wyjątkowe czasy, pełne szaleńców wygłaszających płomienne mowy na cześć przemocy, zakochanych w bogu przemocy, czasy inwazji apologetów zła, którzy obwi- niali ofiary za własne cierpienia i wybaczali mordercom w imię sprawiedliwości. Nastały czasy wciąż wstrząsane intrygami utopistów, które w ubiegłym wieku omal nie doprowadziły do katastrofy cywilizacji, bombardowane niszczycielskimi kulami ideologii, które w pierwszych latach nowego milenium atakowały z coraz mniejszą siłą, ale pozostało im jeszcze tyle mocy, by pogrzebać nadzieje rzesz, jeśli zdrowi na umyśle ludzie nie zachowają czujności. Dylan O'Conner rozumiał ten burzliwy wiek, mimo to zachował głęboki optymizm, bo w każdej chwili każdego dnia, w najlepszych dziełach ludzkości oraz we wszystkich barokowych detalach natury widział piękno, które pokrzepiało go na duchu, i wszędzie odnajdywał potężną architekturę i subtelność szczegółów, które przekonywały go, że świat ma równie przemyślaną konstrukcję jak jego obrazy. Połączenie realistycznej oceny, wiary, zdrowego rozsądku i niezachwianej nadziei sprawiało, że wydarzenia tych czasów rzadko wprawiały go w zdumienie i przejmowały grozą, i nigdy nie pogrążały w rozpaczy.
Dlatego też, kiedy Dylan dowiedział się, że przyjaciel i towarzysz podróży Jillian Jackson, Fred, jest sukulentem i pochodzi z południowej Afryki, zdziwił się tylko trochę, w ogóle się nie przeraził i zamiast przygnębienia poczuł ulgę. Gdyby chodziło o innego Freda, nie roślinę, mieliby znacznie więcej kłopotów i komplikacji niż z niewielką zieloną istotą w glazurowanej donicy z terakoty.
Mając na uwadze trzy czarne chevrolety krążące wokół motelu jak trójka głodnych rekinów grasujących po asfaltowym morzu, Jilly pospiesznie spakowała swoje przybory toaletowe. Dylan załadował jej neseser i walizkę do forda przez tylną klapę.
Zamieszanie zawsze wytrącało biednego Shepa z równowagi, a gdy odczuwał niepokój, bywał najbardziej nieprzewidywalny. Teraz jednak, gdy najmniej można się było spodziewać po nim posłuszeństwa, potulnie wdrapał się do forda. Usiadł obok płóciennej torby z rozmaitymi przedmiotami, które Dylan woził, by zająć nimi brata podczas długich godzin podróży, gdy Shepa nudziło obserwowanie pustki czy oglądanie własnych palców. Jilly upierała się, że będzie trzymać Freda na kolanach,
Shep miał więc tylne siedzenie tylko dla siebie, co powinno złagodzić jego niepokój.
Podchodząc do forda z doniczką w rękach i czując, że skutki narkozy wreszcie ustąpiły na dobre, Jilly zaczęła mieć nagle wątpliwości, czy powinna wsiadać do samochodu z dwoma mężczyznami, których zna dopiero od kilku minut.
– Równie dobrze mógłbyś być seryjnym mordercą – powiedziała do Dylana, który otworzył drzwi jej i Fredowi.
– Nie jestem seryjnym mordercą-zapewnił ją. – Tak właśnie powiedziałby seryjny morderca. – Tak samo powiedziałby człowiek niewinny.
– Zgadza się, ale tak właśnie powiedziałby seryjny morderca. – No już, wsiadaj – rzekł niecierpliwie.
Ostro reagując na jego ton, odparła: – Nie będziesz mi rozkazywał.
– Przecież nie rozkazuję.
– Nikt w ostatnich stuleciach nie rozkazywał nikomu z mojej rodziny.
– Wobec tego naprawdę musisz się nazywać Rockefeller. Czy byłabyś uprzejma wsiąść do samochodu?
– Nie jestem pewna, czy powinnam.
– Pamiętasz te trzy chevrolety, które wyglądały jak pojazdy Terminatora?
– W końcu jednak nie zainteresowały się nami.
– Ale niedługo się zainteresują – ostrzegł. – Wsiadaj do samochodu. "
– „Wsiadaj do samochodu, wsiadaj do samochodu". Mówisz to zupełnie jak seryjny morderca.
Sfrustrowany Dylan wykrzyknął:
– Czy seryjni mordercy podróżują zwykle z upośledzonymi braćmi? Nie sądzisz, że przeszkadzałoby im to w dokonywaniu różnych makabrycznych rzeczy przy użyciu pil łańcuchowych i innych narzędzi?
– Może on też jest seryjnym mordercą.
Shep przyglądał się im zdezorientowany z tylnego siedzenia: z przekrzywioną głową, mrugając szeroko otwartymi oczami, nie wyglądał jak psychopata, ale raczej jak duży szczeniak, który czeka, żeby go zawieźć do parku na zabawę w łapanie frisbee.
– Seryjni mordercy nie zawsze wyglądają na krwiożerczych szaleńców – odrzekła Jilly. – Są przebiegli. W każdym razie, jeśli nawet nie jesteś mordercą, możesz być gwałcicielem.
Читать дальше