Na niemal pusty parking padał żółty blask latarni, jak suchy deszcz, wsiąkając natychmiast w czarny asfalt niczym promienie światła wsysane przez czarną dziurę. Szerokie cienie o ostro zarysowanych krawędziach przywodziły na myśl gilotynę, wzmagając nastrój oczekiwania na egzekucję, ale Dylan nie zauważył, by teren motelu roił się od oddziałów zabójców zbrojnych w pistolety.
Jego biały ford expedition stał zaparkowany niedaleko. W przymocowanym do dachu wodoszczelnym bagażniku Dylan trzymał swoje malarskie akcesoria, a także gotowe obrazy, które wystawił na sprzedaż na niedawnym festiwalu sztuki w Tucson (gdzie sprzedał pięć) i zamierzał wystawić także w Santa Fe na podobnych imprezach.
Otwierając tylną klapę i szybko ładując walizki do samochodu, rozejrzał się w prawo i w lewo, obejrzał się też za siebie w obawie przed ponownym atakiem, jak gdyby się spodziewał, że stuknięci lekarze z ogromnymi strzykawkami wypełnionymi szprycą poruszają się w stadach jak kojoty w pustynnych kanionach, wilki w dziewiczych lasach i adwokaci wietrzący okazję, by wystąpić o odszkodowanie dla ofiary.
Kiedy wrócił do pokoju, zastał Shepa dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go zostawił: chłopak wciąż był w skarpetkach, miał zamknięte oczy i demonstrował imponujące słownictwo:
– …fluorescencja, fosforescencja, bioluminescencja… Dylan przypadł do biurka, rozsypał ułożoną część obrazka i powrzucał kawałki świątyni sinto i drzew wiśniowych do pudełka. Wolałby zostawić układankę, żeby było szybciej, ale przypuszczał, że Shep nie zgodziłby się bez niej wyjechać. Shepherd na pewno usłyszał i rozpoznał charakterystyczny odgłos wsypywania do kartonu elementów obrazka. Zazwyczaj ruszyłby od razu, by bronić swej niedokończonej pracy, lecz nie tym razem. Z zamkniętymi oczami kontynuował monotonne wyliczanie wielu nazw i form światła:
– …błyskawica, wyładowanie, skacząca iskra, grom, piorun rozłupujący drzewa…
Nakładając wieczko na pudełko, Dylan odwrócił się od biurka i obrzucił przelotnym spojrzeniem buty brata. Rockporty, takie same jak Dylana, ale mniejsze o kilka numerów. Za dużo zachodu, żeby posadzić chłopca na skraju łóżka, wsunąć mu stopy w buty i zawiązać sznurowadła. Dylan porwał je z podłogi i postawił na pudełku z układanką.
– …płomień świecy, blask lampy, ogień pochodni… Dylana zaczęło piec i swędzieć miejsce po zastrzyku. Powstrzymał się, by zedrzeć plaster z rysunkiem psa i podrapać rankę po ukłuciu, ponieważ obawiał się, że kolorowy opatrunek kryje okropny dowód, iż substancja w strzykawce była gorsza niż narkotyk, gorsza niż zwykły środek toksyczny, gorsza niż wszystkie znane choroby. Pod maleńkim trójkątem gazy mógł się czaić coraz większy drgający pomarańczowy grzyb albo czarna wysypka, albo pierwszy znak, że jego skóra zaczyna się przekształcać w zielone łuski, a on z człowieka zmienia się w gada. Udręczony obrazami prosto z „Archiwum X" nie miał odwagi sprawdzić przyczyny swędzenia.
– …blask ognia, światło gazowe, fosforyzowanie, fatamorgana…
Dźwigając układankę i obuwie brata, Dylan wbiegł do łazienki, mijając Shepa. Nie zdążył rozpakować szczoteczek do zębów ani przyborów do golenia, ale na półce obok umywalki postawił plastikową fiolkę z przepisanym lekiem przeciwhistaminowym. W tym momencie najmniej przejmował się alergią; mimo to, nawet gdyby miał zostać pożarty żywcem przez złośliwy pomarańczowy grzyb, zmieniając się równocześnie w gada ściganego przez okrutnych morderców, wolał uniknąć komplikacji w postaci kataru i bólu zatok.
– …chemoluminescencja, krystaloluminescencja, przeciwblask…
Wracając z łazienki, Dylan powiedział z nadzieją w głosie: – Shep, chodźmy. Ruszaj się, idziemy.
– …promieniowanie fioletowe, promieniowanie ultrafioletowe…
– Mówię poważnie, Shep.
– …promieniowanie podczerwone… – Shep, wpakujemy się w kłopoty. -…promieniowanie aktyniczne…
– Nie zmuszaj mnie, żebym był niemiły – błagał Dylan. -…dzień, świt…
– Proszę cię, nie zmuszaj mnie, żebym był niemiły. -…światło słoneczne, promień słońca…
– Skruwiel – powtórzyła Jilly, zwracając się do zamkniętych drzwi, a potem chyba miała chwilę przerwy, bo stwierdziła, że nie leży już w kołyszącym się łóżku, ale twarzą na podłodze. Przez moment nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie jest, lecz smród brudnego dywanu nie pozostawiał żadnych złudzeń, że nie zamieszkała w apartamencie prezydenckim w Ritzu-Carltonie.
Bohatersko wygramoliła się na kolana i na czworakach odsunęła się od zdradzieckiego lóżka. Kiedy się zorientowała, że telefon stoi na nocnym stoliku, wykonała zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i wróciła tam, skąd przyszła.
Sięgnęła w górę, potrąciła zegar, wreszcie zdjęła ze stolika telefon. Łatwo poszło, bo na końcu aparatu dyndał zerwany kabel. Widocznie miłośnik fistaszków odciął go, żeby uniemożliwić jej wezwanie glin.
Jilly zastanawiała się przez chwilę, czy nie zacząć wołać o pomoc, niepokoiła się jednak, że napastnik, jeśli nadal był blisko, może zareagować pierwszy. Nie miała ochoty na następny zastrzyk, nie chciała zostać ogłuszona kopniakiem w głowę i nie zamierzała znów wysłuchiwać brzęczącego monologu.
Koncentrując się i wytężając wszystkie swoje siły Amazonki, zdołała dźwignąć się z podłogi i siąść na skraju łóżka. Świetnie. Uśmiechnęła się w nagłym przypływie dumy. Nasza mafia potrafi sama usiąść.
Podbudowana sukcesem, Jilly spróbowała wstać. Zachwiała się, przytrzymując się ręką nocnego stolika, by utrzymać równowagę, jednak mimo że kolana się pod nią ugięły, nie upadła. Znowu poszło, świetnie. Nasza mała umie sama prosto stać, jak gatunek z rzędu naczelnych i na pewno prościej niż niektórzy jego przedstawiciele.
Jednak najbardziej zadowolona była z tego, że nie zwymiotowała, choć wcześniej była pewna, że to nieuniknione. Już nie czuła mdłości, ale czuła się… dziwnie.
Przekonana, że umie stać, nie opierając się o meble, i że przypomni sobie, jak się chodzi, kiedy tylko spróbuje, Jilly ruszyła w stronę drzwi lukiem, aby zrównoważyć lekkie huśtanie podłogi przypominające kołysanie pokładu statku na spokojnym morzu.
Musiała się zmierzyć z technicznym wyzwaniem, jakie stanowiła klamka, lecz gdy po krótkich manipulacjach otworzyła drzwi i pokonała próg, ciepły wieczór ożywił ją o wiele lepiej niż chłód pokoju motelowego. Suche, wywołujące pragnienie powietrze pustyni wyssało z niej wilgoć, a razem z wilgocią resztki zamroczenia.
Skręciła w prawo, w kierunku biura motelu znajdującego się na końcu przygnębiająco długiego i skomplikowanego ciągu zadaszonych korytarzyków, który wzorowano zapewne na labiryncie przeznaczonym dla szczurów laboratoryjnych.
Po kilku krokach zorientowała się, że jej cadillac coupe deville zniknął. Zaparkowała samochód dwadzieścia stóp od drzwi pokoju; jednak wcale nie stał tam, gdzie go zostawiła, o ile dobrze pamiętała. Pozostał pusty asfalt.
Ruszyła zygzakiem w stronę opuszczonego miejsca parkingowego, wpatrując się w nawierzchnię, jak gdyby spodziewała się tam znaleźć wyjaśnienie zniknięcia auta: być może zwięzłą, lecz milą notkę: „Wyrazy wdzięczności, ukochana, twój granatowy załadowany po brzegi cadillac coupe deville".
Znalazła tylko pełną paczkę fistaszków, upuszczoną zapewne przez uśmiechniętego komiwojażera-który-nie-byl-komiwojażerem, i martwego, lecz mimo to imponującego żuka kształtu i wielkości połówki awokado. Owad leżał na lśniącym pancerzu, z wyciągniętymi sztywno sześcioma odnóżami, ale jego widok wzbudził w Jilly o wiele mniej uczuć, niż gdyby to było kociątko lub szczenię.
Читать дальше