– Chyba wygodniej będzie, jeśli od razu uregulujemy rachunek – zasugerował Rossetti. – Sam przekażę chłopakowi należność.
Transakcję, tak jak poprzednio, przeprowadzono w dolarach. Anglik opuścił sklep i poszedł do małej restauracji na Calle della Verona, gdzie uraczył się zupą jarzynową oraz fettuccine ze śmietaną i grzybami. Jadł w zamyśleniu; do jego uszu nie docierał przyjemny gwar wypełniający pomieszczenie. Przypomniał sobie rozmowę, nagraną przez Emila Jacobiego: rozmowę między szwajcarskim profesorem i Gabrielem Allonem o grzechach Augustusa Rolfego, ojca kobiety, którą miał zabić.
Kilka chwil później, zamawiając espresso, poprosił kelnera o kartkę. Zapisał na niej parę słów i wsunął ją do kieszeni. Po kolacji wsiadł na pokład traghetto, aby popłynąć do San Rocco.
W cichym holu Luna Hotel Baglioni rozbłysł piorun. Światła przygasły, zamarły i migocząc, powróciły do życia. Signore Brunetti klasnął w dłonie i wymamrotał dziękczynną modlitwę.
Gabriel poprowadził Annę przez hol do przystani. Jonathan podążał o krok przed nimi, a Deborah metr z tyłu, trzymając w jednej ręce guarneriego, a w drugiej stradivariusa. Signore Brunetti uniósł dłoń w pożegnalnym geście, życząc skrzypaczce powodzenia. Reszta personelu nagrodziła Annę spontanicznymi oklaskami, za które podziękowała uśmiechem, po czym nasunęła kaptur na głowę.
Na przystani czekały trzy taksówki wodne z włączonymi silnikami. Czarne, polakierowane dzioby łodzi lśniły w deszczu i świetle latarni. Gdy Gabriel spojrzał w prawo, dostrzegł Moshe z Icchakiem, stojących na mostku przy wejściu do Canal Grande. Moshe patrzył w przeciwną stronę, lustrując tłum na przystanku vaporetto San Marco.
Gabriel odwrócił się i delikatnie skierował Annę do drugiej taksówki. Kierowca pomógł jej wejść na pokład. Gabriel wskoczył do kabiny zaraz po niej. Jonathan i Deborah wybrali pierwszą taksówkę, a Moshe i Icchak zostali na stanowisku, dopóki obie łodzie nie przepłynęły pod mostkiem. Dopiero wtedy zajęli miejsca w ostatniej taksówce. Gabriel spojrzał na zegarek: wpół do ósmej.
Canal Grande wije się leniwie w samym sercu Wenecji. Kształtem przypomina odwrócone, pisane ręką dziecka S, a swoje wody toczy w łożysku starej rzeki. Zgodnie z poleceniem Gabriela, taksówkarz trzymał się środka kanału, łagodnym łukiem opływając brzegi San Marco.
Gabriel i Anna siedzieli w szczelnie zasłoniętej kabinie i przy zgaszonych światłach. Jonathan stał na dziobie pierwszej taksówki obok kierowcy i czujnie rozglądał się na wszystkie strony. Trzecią płynęli równie uważni Icchak i Moshe. Dziesięć minut później, gdy łodzie skręcały w Rio della Frescada, wszyscy trzej byli przemoknięci do suchej nitki.
Rozpoczął się etap podróży, który najbardziej niepokoił Gabriela. Nad wąskim kanałem, gdzie należało znacznie zwolnić, znajdowały się cztery małe mosty. Było to wymarzone miejsce do popełnienia morderstwa.
Gabriel wyjął telefon i zadzwonił do Jonathana. Anna ścisnęła jego dłoń.
Zaccaria Cordoni, w czarnym garniturze i jedwabnym, ciemnoczerwonym szaliku, przemierzał parterową salę Scuola Grande di San Rocco. Między palcami trzymał niezapalonego papierosa. Fiona Richardson, menedżer Anny, kroczyła u jego boku.
– Gdzie ona się podziewa? – pytał zaniepokojony Cordoni.
– Jest w drodze.
– Na pewno?
– Dzwoniła do mnie przed wyjściem z hotelu.
– Ale się nie wycofa, prawda, Fiona?
– Już jedzie.
– Jeśli mnie wystawi, zrobię wszystko, aby więcej nie wystąpiła we Włoszech.
– Spokojnie, Zaccaria, ona zaraz tu będzie.
W tej samej chwili do pomieszczenia weszła Anna, otoczona ludźmi Gabriela.
– Anna! Słońce moje! – sapnął Cordoni. – Wyglądasz bosko. Co jeszcze możemy dla ciebie zrobić, aby ten wieczór zmienił się w sukces?
– Przed przybyciem publiczności chciałabym obejrzeć górną salę.
Cordoni z gracją wyciągnął rękę.
– Tędy proszę.
Mimo że Anna już dwukrotnie występowała w San Rocco, również i tego wieczoru, zgodnie z przyzwyczajeniem, przeszła powoli przez salę, aby upewnić się, że wszystko jest po jej myśli: ustawienie sceny i fortepianu, układ krzeseł, światła. Gabriel zrobił to samo, lecz z zupełnie innych względów.
Potem Cordoni poprowadził Annę przez drzwi za sceną do wielkiej galerii o ścianach obwieszonych gobelinami. Obok znajdował się niewielki pokoik, mający służyć Annie za garderobę. Przy drzwiach stał ochroniarz ze scuoli. Miał na sobie marynarkę w kolorze burgunda.
– Przed koncertem wydrukowałem dwa programy – oznajmił niepewnie Cordoni. – Jeden z Diabelskim trylem i drugi bez niego. Publiczność wpuszczamy za pięć minut.
Anna popatrzyła na Gabriela, a potem na Fionę Richardson.
– Nie sądzę, aby dzisiejszy występ był kompletny bez Tartiniego. Rozdaj program z Diabelskim trylem.
– Jesteś pewna? – zdumiała się Fiona.
– Całkowicie.
– Wedle życzenia – rzekł Zaccaria Cordoni.
Cordoni i Fiona wyszli, a Anna zdjęła płaszcz i otworzyła futerał z guarnerim. Gdy Gabriel usiadł, spojrzała na niego i wsparła ręce na biodrach.
– Co ty sobie wyobrażasz?
– Zostaję z tobą.
– Wykluczone. Przed występem muszę być sama. Nie możesz mnie rozpraszać.
– Obawiam się, że dzisiejszego wieczoru zrobisz małe odstępstwo od zasad.
– Gabriel, wyobraź sobie, że przystępujesz do konserwacji jednego ze zgromadzonych tu tintorettów. Chciałbyś, żebym ci sterczała nad głową?
– Chyba rozumiem, co masz na myśli.
– To dobrze. A teraz zabieraj się stąd.
Anna otrzymała od natury cenny dar: potrafiła odseparować się od wszystkiego, co jej przeszkadzało. Dysponowała siłą tworzenia nieprzenikalnej otoczki ciszy, oplątywania się kokonem spokoju. Odkryła w sobie tę umiejętność w dniu, w którym jej matka popełniła samobójstwo. Prosta gama g-moll w dwóch oktawach, pasaże – wystarczały,.aby przeniknąć przez magiczne wrota do innego czasu i przestrzeni. Niestety, umiejętność kreowania tego fantastycznie uporządkowanego ośrodka ciszy nie obejmowała w jej życiu niczego poza grą na skrzypcach. Resztą rządził chaos.
Znała muzyków, którzy z czasem zaczynali nienawidzić swoich instrumentów. Annie nigdy nie przytrafiło się nic podobnego.
Skrzypce były kotwicą, która zabezpieczała ją przed wpłynięciem na skały, liną asekuracyjną, ratującą za każdym razem, gdy groziło jej utonięcie. Gdy brała instrument do ręki, przydarzały się jej same dobre rzeczy. Gdy go odkładała, traciła kontrolę nad sytuacją.
Ta nieprzenikniona kapsuła spokoju nie tworzyła się automatycznie. Należało ją przywołać. Anna przełożyła płaszcz przez oparcie barokowego krzesła i zgasiła papierosa. Potem zdjęła zegarek i wrzuciła go do torebki. Czas przestał ją interesować. Sama potrafiła tworzyć własne, niepowtarzalne chwile.
Dziś wybierze guarneriego. Tylko on zdawał się pasować do tego otoczenia, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa powstał dwieście lat temu w warsztacie położonym nieopodal miejsca, w którym znajdowała się teraz. Powiodła palcem wzdłuż skrzypiec: po ślimaku, podstrunnicy, podstawku, płycie rezonansowej. Guarneri Anny był wykwintny i wspaniały, bez wad, niedoróbek i okaleczeń.
Wyjęła skrzypce z futerału i przyłożyła je do szyi, tak aby guzik wciskał się w znajome miejsce, kilka centymetrów powyżej ramienia. Miała na sobie suknię bez ramiączek: nie lubiła, by cokolwiek dzieliło ją od instrumentu. Początkowo skrzypce były chłodne, lecz po chwili ciepło jej ciała przeniknęło do drewna. Musnęła smyczkiem strunę G. Skrzypce zareagowały głębokim, drżącym tonem. Jej tonem. Tonem Anny Rolfe. Wrota do magicznego miejsca się otwarły.
Читать дальше