Znaleźli się w cichej uliczce Marthastrasse zabudowanej wysokimi kamienicami. Mock dotknął ramienia Wirtha, a ten zatrzymał samochód w odległości jakichś stu metrów od tłumu kłębiącego się na chodniku, pod numerem dziesiątym, pod gospodą Justa, do której – jak Mock wiedział doskonale – wchodziło się przez podwórze. Asystent kryminalny wysiadł z horcha, a Wirth i Zupitza – zgodnie z jego wyraźnym poleceniem – zostali w środku. Wszedł do bramy, pokazał jednemu z mundurowych swoją legitymację i zaczął się wspinać po stopniach. Po obu stronach klatki schodowej były duże prostokątne nisze, w których trzy pary drzwi prowadziły do trzech mieszkań. W tych swoistych wspólnych przedpokojach znajdowały się okna prowadzące do studni wentylacyjnej. Oprócz nich na studnię wychodziły okna ze wszystkich kuchni. Tak ostatnio budowano mieszkania dla niezamożnych lokatorów – tanio, oszczędnie i bardzo ciasno. Na parterze budynku przy oknie do studni wentylacyjnej stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, umundurowany policjant, na którego wielkiej czaszce tkwiło opatrzone gwiazdą czako, odpowiadał na pytania młodego, elegancko ubranego mężczyzny. Mock podał rękę jednemu i drugiemu. Znał obu bardzo dobrze. Mundurowego widział po raz ostatni kilka miesięcy temu, cywila – dziś rano. Pierwszy nazywał się Robert Stieg i był rewirowym w tej dzielnicy, drugi – Gerhard von Gallasen, asystent Mühlhausa. Mock spojrzał do studni, na której dnie leżało drobne zawiniątko przykryte prześcieradłem. Było ono niegdyś kobietą – myślał intensywnie – miało małe dziecko i suczkę bokserkę.
– Już pan wie, jak się ona nazywała? – zapytał Mock, odpowiadając sobie w myślach: Na pewno na imię miała Johanna. – Miała wykłute oczy?
– Nie wiemy, jak się nazywała – odparł von Gallasen zdziwiony tym, że Mock podał przed chwilą rękę zwykłemu rewirowemu. – Nikt z gapiów jej nie znał. Pański kolega Domagalla wyszukał adres pewnego stręczyciela, który tu mieszka w okolicy…
– Właśnie go prowadzą – rewirowy Stieg wskazał na dwóch mundurowych, obok których dreptał niewysoki, wyliniały blondyn w cylindrze. Wszyscy wspinali się po stromych schodach.
– Zapytałem panów, czy miała wykłute oczy. – Mock odpowiadał sobie w myślach: Tak, włożył jej w oczodół bagnet i kilka razy przekręcił.
– Nie… Skąd… Z oczami wszystko w porządku – mruknął rewirowy Stieg. – Tieske, niech ten w cylindrze się jej przyjrzy, a potem dawaj go tutaj! Migiem! – krzyknął do mundurowych.
– Stieg, proszę mi opowiedzieć wszystko ab ovo – polecił Mock ku irytacji von Gallasena, który nad Stiegiem dominował stopniem, wzrostem i urodzeniem, toteż uważał, że zgodnie ze starszeństwem rangi on powinien być zapytany pierwszy.
– Że co? – Stieg nie wiedział, czego od niego żądają.
– Od początku – wyjaśnił mu Mock. – Nie uczyliście się w szkole łaciny?
– Dziś rano Christianne Seelow z mieszkania numer dwadzieścia cztery na czwartym piętrze – relacjonował rewirowy Stieg – wieszała pranie na dachu. Zawiał wiatr i zdmuchnął jej prześcieradło do szybu wentylacyjnego. Zeszła i zobaczyła trupa. Stróż Alfred Titz przybiegł na komisariat. Tyle. Chce pan ją zobaczyć?
Mock pokręcił przecząco głową i wyobraził sobie, że widzi ciało Johanny, które litościwy wiatr przykrył prześcieradłem zdmuchniętym z dachu. Koło nich znalazł się wyliniały blondyn w cylindrze, który na widok Mocka nie okazał zbytniej radości.
– Znasz ją, Hoyer? – zapytał Mock i usłyszał w myślach odpowiedź alfonsa: „Tak, na imię ma Johanna, nazwiska nie znam”.
– Nie, panie komisarzu – odpowiedział alfons Hoyer.
– Nie była z naszej dzielnicy. Raz ją widziałem w gospodzie na podwórzu, lecz moje dziewczynki szybko ją przepędziły. Nie lubimy konkurencji.
– Co, taka była ładna? – zapytał Mock.
– Była niezła – Hoyer uśmiechnął się do swoich wilgotnych wspomnień. – Prawdę mówiąc, można by na niej zbić niezły interes… Chciałem ją zwerbować, ale moje dziewczynki jej nie lubiły. Dokuczały jej – Hoyer znów się uśmiechnął, tym razem do Mocka. – Mam sześć dziewczyn pod opieką. Czasami im ustępuję. Z sześcioma nie można się kłócić równocześnie…
– Dobra – mruknął Mock i uchylił melonik na pożegnanie. Rozpierała go radość. To nie była Johanna. Pesymizm defensywny jest najlepszą możliwą postawą wobec świata – myślał – bo czyż jest coś gorszego niż niemiłe rozczarowanie, niż bolesna niespodzianka?
– Jak jej dokuczały? – Mock usłyszał pytanie zadane Hoyerowi przez von Gallasena. Chłopak chce o cokolwiek zapytać – pomyślał – lubi przesłuchiwać, jeszcze mu się znudzi.
– Przezywały ją.
– Jak? – zapytał początkujący wywiadowca. Mock przystanął na schodach, by usłyszeć odpowiedź.
– Egzema – roześmiał się Hoyer.
3 IX 1919
Moje myśli ostatnio skupiały się na antycypacji wydarzeń. Dzisiaj wieczorem, przechodząc koło sklepu z zegarkami, ujrzałem malowidło będące reklamą czasomierza na pasku, który zawija się wokół przegubu i zapina. Te zegarki wciąż stanowią nowość i są często reklamowane w witrynach domów towarowych. Na malowidle czarny pasek otaczał ogorzały męski przegub. Skojarzyło mi się to natychmiast z kobiecą nogą obłóczoną w pończochę. Ten czarny pasek od zegarka przypominał mi czarną podwiązkę. Po chwili wszedłem do restauracji i zamówiłem kolację. Kelner dyskretnie położył na moim stoliku wizytówkę jakiegoś domu publicznego. Widniał na niej rysunek – dziewczyna w kusej sukience, spod której wystają nogi w pończochach zwieńczonych czarnymi podwiązkami. Zjadłem kolację i poszedłem pod kamienicę, w której znikła śledzona przeze mnie przedwczoraj prostytutka. Czekałem. Wyszła około północy i mrugnęła do mnie znacząco. Po chwili byliśmy w dorożce, a za kwadrans w miejscu, gdzie składamy ofiary duchom naszych przodków. Rozebrała się sama, za sowitą opłatą pozwoliła się również związać, nie protestowała, kiedy ją kneblowałem. Miała paskudną egzemę na szyi. To było spełnienie antycypacji. Przecież wczoraj złożyłem nauce w ofierze dyrektora W., lat sześćdziesiąt, który miał identyczną egzemę. I również na szyi!
Po chwili rozpocząłem wykład. Słuchała, słuchała i nagle zaczęła śmierdzieć ze strachu. Odsunąłem się od niej i kontynuowałem subtelną interpretację dwóch passusów Augsteinera. Teraz streszczę to, co powiedziałem:
Inkarnacje ducha – pisze Augsteiner – pojawiają się w przestrzeni sobie wrogiej. Duch, który sam w sobie jest dobry, bo jest tożsamy z ideą człowieka, bo sam eo ipso jest emanacją pierwiastka duchowego, który ex definitione zły być nie może, bo ex definitione przeciwstawia się temu, co substancjalne, ergo cielesne, ergo złe; otóż duch inkarnuje tam, gdzie do głosu dochodzi pierwiastek zły, aby zrównoważyć atrybut zła w nim tkwiący. Tak oto emanacją ducha zaprowadza naturalną harmonię, czyli bóstwo. A teraz częściowe, empiryczne potwierdzenie tez Augsteinera. Duch tego podłego dyrektora W., lat sześćdziesiąt, pojawił się tam, gdzie padł on ofiarą udręki – w tym domu, na parterze. I to on wskazał miejsce, gdzie dyrektor W. schował kłamliwy, lecz wybielający go list do swojej żony. I to się nie zgadza z poglądami Augsteinera, ponieważ duch pozostał zakłamany – taki jaki był w tym człowieku za życia, duch dalej czynił zło, ponieważ przekonywał małżonkę, że jej mąż nie był wcale bezwstydnym cudzołożnikiem, lecz aniołem. Jednak duch niszczy zło, jakim są, słuszne skądinąd, podejrzenia żony dyrektora W., i powoduje, że pogrąża się ona w błogiej nieświadomości. Błoga nieświadomość jest brakiem zła, ergo – dobrem.
Читать дальше