– Wiemy wszyscy – Mock wciąż siedział – że morderca zaczął od zbrodni spektakularnej, a potem zabił jeszcze dwie osoby, które były przeze mnie przesłuchiwane. Posłuchajcie mnie, panowie! Proponuję…
– Nie interesuje nas to, co pan proponuje, Mock – przerwał mu Mühlhaus. – Pozwoli nam pan pracować, czy mam pana wyrzucić? Mam pana ukarać dyscyplinarnie?
Mock wstał i zbliżył się do Mühlhausa.
– Niech pan najpierw ukarze swojego sekretarza, von Gallasena. On też się pomylił. Przyniósł o dwie szklanki za dużo. Was jest siedmiu. Smolorza jeszcze nie ma, mnie już nie ma. – Podszedł do stołu i uderzeniem ręki zrzucił dwie puste szklanki, które wydały ostatnie brzęknięcia na kamiennej posadzce. Ukłonił się i wyszedł z gabinetu szefa komisji morderstw.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, wpół do dziesiątej rano
Okna dużego gabinetu radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera wychodziły na Ursulinenstrasse – ściśle mówiąc – na dwuspadowy dach hotelu „Stadt Leipzig”. Ilssheimer lubił obserwować pewnego pracującego tam urzędnika, który w wolnych chwilach wkładał do szuflady różnokolorowe ołówki w pewnym stałym i niezmiennym porządku, zamykał oczy i wyciągał jeden z nich na chybił trafił, po czym rysował na kartce kreskę, sprawdzając, czy wyciągnął właściwy ołówek.
Teraz Ilssheimer również obserwował zmagania urzędnika z własną pamięcią przestrzenną. Szefowi komisji obyczajowej znudziło się to jednak szybciej niż zwykle i przypomniał sobie, że od kilku dobrych minut przy okrągłym stole siedzi Eberhard Mock i czeka w milczeniu na rozkazy oraz wytyczne.
Ilssheimer ogarnął wzrokiem swój gabinet zawalony od podłogi do sufitu aktami spraw, które pod jego przewodnictwem prowadziła od dwudziestu lat komisja obyczajowa wrocławskiego Prezydium Policji. Był dumny z porządku, który tu panował, i nie pozwolił – mimo sugestii kolejnych prezydentów policji – na przeniesienie tych materiałów do głównego archiwum położonego na parterze gmachu.
– Przykro mi, Mock – rozpoczął Ilssheimer – że nie prowadzi już pan „sprawy czterech marynarzy”. Z pewnością nie jest to dla pana miła sytuacja.
– Dziękuję za słowa pocieszenia.
– Nie zostanie pan jednak całkiem odsunięty od śledztwa. – Ilssheimer był nieco dotknięty, że Mock, zwracając się do niego, nie używa zwrotu „panie radco”. – Będzie pan rozmawiał z doktorem Kazniczem. On wydobędzie od pana informację, która pomoże Mühlhausowi ująć mordercę.
– Już przeżyłem jeden seans psychoanalityczny z doktorem Kazniczem i to nic nie dało.
– Jest pan zbyt niecierpliwy, Mock. – Ilssheimer pochylił się nad swoim rozmówcą i zawiódł się: nie poczuł woni alkoholu. Rozpoczął spacer po swoim gabinecie z rękami założonymi do tyłu. – A teraz proszę mnie uważnie posłuchać. Wydaję panu polecenie służbowe. Jutro wyjedzie pan do Kudowy wraz z doktorem Kazniczem. Pozostaniecie tam tak długo, jak będzie to potrzebne…
– Nie chcę mieć nic wspólnego z doktorem Kazniczem. – Mock przeczuwał, że nie obejdzie się w tej rozmowie bez ciężkich i bolesnych argumentów. – Nie chcę go widzieć. Czy sądzi pan, panie radco, że może ode mnie coś wyciągnąć człowiek, któremu nie ufam i którego nie lubię…
– Ja pana doskonale rozumiem, Mock. – Ilssheimer aż pokraśniał, słysząc swój tytuł. – Doktor jest również świadom pańskiej niechęci do swojej osoby. Dlatego postanowił zmienić metodę…
– O, to ciekawe – mruknął Mock. – Już nie będzie ze mną rozmawiać o tym, jak kradłem jabłka ze straganu, już nie będzie mnie pytał, co czułem, kiedy jako sześciolatek psikałem syfonem na przechodzących pod moim oknem ludzi?
– Nie. – Słowa Mocka wyraźnie rozbawiły radcę kryminalnego. – Doktor Kaznicz podda pana hipnozie. Jest świetnym specjalistą w tym zakresie.
– Nie wątpię. Niech jednak kogo innego poddaje swym metodom. Ja jestem policjantem i chcę prowadzić normalne śledztwo – Mock zapalał się z każdym słowem. – Giną ludzie, z którymi miałem kontakt w czasie prowadzenia śledztwa w „sprawie czterech marynarzy”. Nie muszę z nikim rozmawiać osobiście, nie muszę nikogo przesłuchiwać. Może to robić kto inny… Mogę to robić przez telefon… Mam świetny i prosty pomysł…
– Nie rozumiecie, Mock, że nikt nie zamierza z wami dyskutować? Powtarzam, wydałem panu polecenie służbowe i nie obchodzi mnie, czy pan będzie na widok Kaznicza płakał i tupał nogami ze złości.
Zapadła cisza. Ilssheimer spojrzał przez okno na ćwiczącego swą pamięć urzędnika. Postanowił kontynuować.
– Pije pan bardzo dużo, Mock. – Oparł głowę na dłoniach i wbił wzrok w swego podwładnego. Były czasy, że przestępcy zwijali się pod spojrzeniem Ilssheimera. – Wielu policjantów nadużywa alkoholu, a ich zwierzchnicy to tolerują. Ale nie ja! – wrzasnął. – Ja nie toleruję alkoholizmu, Mock! Alkoholizm doprowadzi pana do dymisji! Rozumie pan, do stu diabłów?!
Ilssheimer wbijał swe czarne oczy w twarz Mocka. Dawniej spojrzeniem wypalał dziury w skamieniałych sumieniach bandytów. Nieco ironiczny wyraz twarzy Mocka mówił mu, że te czasy już dawno minęły.
Mock wstał i oswajał się z wzbierającą w nim falą gniewu. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł, iż ma przewagę nad Ilssheimerem, że jedno jego słowo zniszczy szefa obyczajówki. Mock założył ręce do tyłu i podszedł do okna. To mi nie wyjdzie, to mi się nie uda, myślał, stosując zasadę pesymizmu obronnego. Podszedł do stojaka na kapelusze i zaczął obracać w palcach melonik szefa. Nowiutkie nakrycie głowy wyprodukowane, jak informowała wewnętrzna wstążka, w fabryce Hitzego.
– Kupił pan melonik? – zapytał, świadomie pomijając tytuł. – A gdzie jest stary?
– Co to pana obchodzi, Mock? Zwariował pan? Niech pan nie zmienia tematu! – Ilssheimer nawet nie drgnął.
– Ja mam pana stary melonik. – Mock napawał się swoją przewagą. – Znalazłem go w pokoju Augusta z hotelu „Park Południowy”.
– Nie rozumiem pana. – Oczy Ilssheimera stały się zamyślone i nieobecne. – Jako policjant z komisji obyczajowej przesłuchiwałem męską prostytutkę Augusta Strehla… To prawda… Musiałem u niego zostawić kapelusz…
– Nie tylko kapelusz. Zostawił pan radca również niezatarte wspomnienia w sercu Augusta. Do tego stopnia niezatarte – Mock zablefował, myśląc: I tak mi się nie uda – że August je spisał. Bardzo ciekawe wspomnienia… – Mock oparł dłonie na biurku Ilssheimera i powiedział bardzo powoli: – Nie sądzi pan radca, że doktor Kaznicz nie będzie miał w najbliższych dniach zbyt wiele czasu? A poza tym, czy pan radca wie, że jestem mało podatny na hipnozę?
Ilssheimer spojrzał na urzędnika, który tym razem wyciągnął z szuflady nie ten ołówek, co chciał, i – zrozumiawszy swój błąd – z wściekłością rzucił segregatorem o ścianę.
– Rzeczywiście – powiedział Ilssheimer, a wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. – Ostatnio doktor Kaznicz jest bardzo zajęty…
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, południe
Wirth i Zupitza zatrzymali swojego horcha koło sklepu z bezami w pobliżu uniwersytetu. Wyszli z automobilu i ruszyli w stronę osiemnastowiecznego gmachu Prezydium Policji. Po drodze Zupitza wszedł do gospody Opieli, gdzie kupił papierosy Silano. W przedsionku gmachu prezydialnego solidna bariera uniemożliwiała wejście na schody. Widniała na niej strzałka, która w sposób niepozostawiający najmniejszych wątpliwości kierowała wszystkich wchodzących do dyżurki, gdzie z marsowymi minami i nastroszonymi wąsami siedzieli dwaj woźni: Handke i Bender. Jeden z nich telefonicznie anonsował nieznane sobie osoby wchodzące do prezydium, drugi natomiast podejrzliwie świdrował je oczami, jakby w źrenicach miał rentgenowskie promienie. Wirtha i Zupitzy nie zatrzymali ani nie prześwietlali wzrokiem. Nie robili tego nigdy, gdy przyjście osób postronnych było zapowiedziane przez wysokiego urzędnika policyjnego. Bender i Handke, patrząc na niewysokiego eleganta i ponurego draba, skonstatowali, że przed godziną radca Ilssheimer nader trafnie przedstawił ich rysopisy.
Читать дальше