Mock zgasił światło, podszedł do krzesła, na którym wisiało ubranie mężczyzny, i wyjął jego portfel. Usiadł ciężko przy stoliku do kawy. Z jego marmurowego blatu strącił łokciem damską bieliznę i spisał personalia mężczyzny: „Horst Salena, spedytor, Marthastrasse 23, dwoje dzieci”. Potem wstał, ściągnął z leżących kołdrę i przyjrzał się mężczyźnie. Leżał na wznak, a jego żebra sterczały wysoko nad kalesonami. Był zbyt chudy i niepozorny. Mógł zrobić wszystko, ale nie wciągnąć stukilogramowe ciało Wohsedta na wysokie drzewo. Obudzili się obydwoje. Kobieta przeklęła coś pod nosem i naciągnęła na siebie kołdrę.
Mock spojrzał uważnie w wystraszone oblicze spedytora.
– Zmiataj stąd, Salena, ale już!
Salena bezszelestnie się ubrał i oddalił szybko, prawie wciągając oddech. Mock wyszedł na korytarz, zamknął Kitty w jej pokoju, a sam przystąpił do forsowania drzwi pomieszczenia, w którym rezydował August. Klucz nie pasował. Mock sklął pod nosem recepcjonistę Bielicka i z wściekłą miną zszedł na dół do recepcji. Wyglądał tak groźnie, że recepcjonista bez słowa przesunął po ladzie właściwy klucz. Mock zabrał go i wbiegł na górę. W korytarzu trzasnęło okno. Usłyszał głuchy odgłos upadającego ciała. Wyciągnął mauzera i rzucił się do okna. Przez trawnik, kuśtykając, biegł radca kryminalny Josef Ilssheimer. Był bez melonika i w niedbale narzuconym na ramiona płaszczu. Mock przetarł oczy ze zdumienia i pobiegł do pokoju Augusta. Otworzył drzwi. Młody mężczyzna w szlafroku nie był wcale wystraszony i patrzył na intruza z uśmiechem. Mock rozejrzał się i spostrzegł na wieszaku melonik. Zdjął go i uważnie obejrzał. Na przepoconej taśmie wewnątrz widniały wyszyte inicjały „J. I.” – Josef Ilssheimer skaczący z okna Augusta. Mock już wiedział, dlaczego recepcjonista Bielick nie zawiadomił go o modyfikacji usług w hotelu „Park Południowy”. Mock przełknął cierpką ślinę. Zdawało mu się, że porysowała mu suche gardło. Położył melonik na podłodze i wbił w niego kilkakrotnie swój obcas. Potem kopnął go w kąt pokoju. Przestało go dzisiaj cokolwiek dziwić. Po tym, jak znalazł w rurze kanalizacyjnej u siebie w domu list Wohsedta, po tym, jak odkrył jego ciało wiszące na drzewie w Parku Południowym, nie zdziwiłoby go nic, nawet żonaty ojciec czwórki dzieci radca Ilssheimer w ramionach Augusta. Dziwiło go jednak, dlaczego August wciąż się uśmiecha. Podszedł do niego i przyglądał się ruchowi swojej otwartej dłoni – jak odciska się na policzku Augusta, jak cofa się, zostawiając piekący czerwony ślad.
– Z czego się, kurwa, śmiejesz? – zapytał Mock i nie czekając na odpowiedź, wyszedł z pokoju.
W saloniku Kitty było już posprzątane, a kobieta – ubrana. Zapomniała jedynie zdjąć piętrową perukę. Siedziała przy stoliku, skromnie opuszczając oczęta. Mock usiadł naprzeciwko niej i zabębnił palcami po marmurowym blacie osadzonym w srebrnej koronie. Niezła podróbka osiemnastowiecznego stołu – pomyślał – wszystko tu osiemnastowieczne.
– Od której z nim byłaś, Kitty?
– Z kim, panie asystencie kryminalny?
– Z tym, którego wygoniłem.
– Chyba od szóstej. Wtedy tu przyszedł. Zapłacił za całą noc z góry. Dobry klient. Kupił karafkę wiśniówki i postawił kolację. Dobry klient. Mieszkał tu niedaleko…
„Dobry klient”. Tak mówiono o Mocku, kiedy przepijał wypłaty w „Królu Węgierskim”. Tak o nim mówiono, kiedy sprowadzał sobie dwie dziewczyny do numeru i płacił im sowicie, choć – w swym upojeniu – nie mógł ruszyć ręką, nogą ani niczym innym. Kłaniano mu się, kiedy wchodził do ulubionych żydowskich knajp na Antonienstrasse i stał godzinami przy barze – milczący, wściekły i ponury. Ta dziwka też mu się kłaniała z daleka, kiedy spacerował w niedzielę wraz z ojcem po Parku Południowym. Tak było jeszcze kilka miesięcy temu. Potem zaczęły się sny Mocka i apatia ojca przerywana jedynie zabawami z psem listonosza Doschego. Dobry klient knajp i burdeli. Dobry klient, któremu nikt nie współczuł – żaden oberżysta i żadna dziwka. No bo i dlaczego mieli mu współczuć? Przecież nie wiedzą nic o tym, że jakaś bestia zabija ludzi i pisze liściki do niego! Nie są tym zainteresowani i pilnują własnego nosa. Sami mają swoje kłopoty, Mock odpędził niewesołe myśli i zapytał machinalnie Kitty:
– Mieszkał tu gdzieś niedaleko?
– Tak. Kiedyś przyszedł do mnie na numerek z psem.
– Jak to z psem?
– Wyszedł z psem na spacer i przyszedł do mnie. Pies leżał koło łóżka, a my na łóżku…
– No, mam nadzieję, że pies nie leżał z wami… A przychodził do ciebie gruby mężczyzna imieniem Julius? Na szyi miał paskudną egzemę…
– Moi klienci nie przedstawiają się… A takiego z egzemą sobie nie przypominam… Nie… Takiego nie było… Nie przyjęłabym zresztą takiego…
– Jesteś wymagająca, Kitty. – Mock wstał. – A mnie byś przyjęła? – Podszedł do okna i obserwował Mühlhausa przesłuchującego niedoszłych kochanków i Lasariusa kucającego przy trupie. Mühlhaus zapytał o coś Smolorza, a ten wskazał ręką na hotel. Komisarz ruszył żwawo w stronę budynku, tak jakby widział stojącego za firanką Mocka.
– W każdej chwili, panie Mock – Kitty uśmiechnęła się zalotnie. Mock z bólem pomyślał, że ta piękna kobieta w przekrzywionej peruce była kiedyś małym dzieckiem, które ktoś tulił i całował. – Chce pan nago czy w jakimś przebraniu? Mam jeszcze strój rzymski… I różne dodatki bieliźniane… Również dla klientów…
Mock przyglądał się dziewczynie w milczeniu. W głowie huczały mu słowa: „w przebraniu…”, „w jakimś przebraniu…”
– Posłuchaj, Kathe – zwrócił się do niej jej właściwym imieniem. – Dawno tu u was nie byłem. Nie wiedziałem, że bywają tu pedały. Nie wiedziałem nic o przebraniach… Kto to wymyślił? Wasz nowy szef?
– Tak, pan Nagel.
– A August też się przebiera dla klientów?
– Rzadko – Kathe uśmiechnęła się złośliwie. – Ale niektórzy sobie tego życzą.
– A za kogo się przebiera August?
– Za gladiatora, robotnika – zamyśliła się. – A bo ja wiem, za kogo jeszcze… Najczęściej za gladiatora… Kiedyś jeden pijany klient wrzeszczał – i tu Kitty wykrzyknęła, udając pijacki bełkot: – „Chcę gladiatora!”
Mock wierzył w podpowiedzi intuicji i w tak ostatnio modny w awangardowej sztuce automatyzm myślowy, doceniał ciągi skojarzeń, choćby były najdziwniejsze, wierzył w profetyczną wartość sekwencji obrazów. Nie uważał manifestów Duchampa za nieprawdziwe i zdegenerowane. Wierzył w przeczucia i przesądy policyjne. Wiedział, że również teraz intuicja podsunęła mu to pytanie o przebieranki Augusta. Zamknął oczy i starał się wywołać u siebie jakieś asocjacje. Nic. Pragnienie. Kac. Zmęczenie. Nieprzespana noc. Kitty, udając pijaną, krzyknęła: „Chcę gladiatora!” Dama w separe wrzeszczała zdeformowanym przez alkohol głosem: „Chcę furmana. Teraz! Już!” Mock usłyszał dźwięki fokstrota. Tak to działo się kilka dni temu, kiedy ociężały od dżinu obejmował szczupłą kibić fordanserki. To było w „Królu Węgierskim”. To tam młody kelner, pomagając nieść Rühtgarda, wyjaśniał Mockowi: „Nasz dyrektor, pan Bilkowsky, nie pozwala wynajmować fiakrów. Ich konie zanieczyszczają chodnik przed lokalem”. Dama wołała: „Chcę furmana!” Wtedy kelner odpowiedział… Co odpowiedział? Tak, odpowiedział: „Już, w tej chwili służę szanownej pani”.
– Powiedz mi, Kathe – Mock wiedział, już czuł trop, którego się uchwyci – czy August przebiera się za furmana? A może za marynarza?
Читать дальше