Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina druga w nocy
Wiatr wydymał firankę w otwartym oknie. Mock siedział przy stole i przysłuchiwał się pochrapywaniu ojca. Za oknem, na kwadratowym podwórku snop światła z gazowej latarni oświetlał pompę, przy której stała służąca pastora Gerdsa i przeciągała się leniwie, wpatrując się z uśmiechem w okno Mocka. Potem pogłaskała ramię pompy i przylgnęła do niego całym ciałem. Pompa zagrała wśród nocy zardzewiałą pieśń. Woda lała się do wiaderka, a służąca pastora uśmiechała się nadal do okna Mocka, huśtając się na dźwigni ramienia. Kiedy wiaderko było już pełne, zsunęła się niżej i ukucnęła, trzymając się rękami górnej części ramienia pompy. Koszula nocna napięła się na jej pośladkach. Spomiędzy nich wystawał uchwyt pompy. Raz jeszcze zerknęła z uśmiechem w okno asystenta kryminalnego, wzięła wiaderko i ruszyła w stronę bramy przelotowej. Mock nasłuchiwał. Wiaderko stuknęło o oszkloną witrynę dawnego sklepu rzeźniczego. Dzwonek brzęknął bardzo delikatnie. Na schodach Mock usłyszał lekkie kroki. Wstał i przyjrzał się śpiącemu twardo ojcu. Potem cicho wszedł do swej niszy sypialnej, położył się na łóżku i zadarł koszulę nocną aż na pierś. Czekał w napięciu. Zaskrzypiała klapa w podłodze. Czekał. Skrzydło okna, targnięte wiatrem, uderzyło o ścianę. Huk. Klapa w rogu pokoju uderzyła głucho o podłogę. Ojciec mruknął coś przez sen. Mock wstał, aby zamknąć okno, i wtedy usłyszał to, czego się obawiał. Ze schodów spadało blaszane wiadro. Każdy stopień wydobywał z niego przenikliwy dźwięk. Puste wiadro zazgrzytało na płytkach piaskowca i wpadło w kałużę.
– Musisz się tak tłuc, do jasnej cholery? – Ojciec otworzył oczy i natychmiast je zamknął. Przewrócił się na drugi bok i zachrapał.
Mock skulił się, aby ukryć swe podniecenie, okrył się na powrót koszulą nocną i – idąc na palcach – podszedł do klapy. Wiedział, jak ją otwierać, żeby nie skrzypiała. Tyle razy to robił, kiedy wracał pijany i nie chciał wysłuchiwać ojcowskiego: „chlejesz i chlejesz”. Uchylił klapę i spojrzał w czeluść rzeźniczego sklepu. Lekkie kroki na schodach. Z czarnego kwadratu wyłoniła się głowa i szyja. Resztki wypomadowanych włosów ułożone były w misterny lok. Szyję oplatała łuskowata egzema. Głowa odchyliła się do tyłu, aby ukazać zastygłą czerwoną lawę, która wypłynęła z oczu. Usta otworzyły się i wypluły bańkę krwi. Za nią pojawiły się inne i pękały bezgłośnie. Dyrektor Julius Wohsedt wyglądał o wiele mniej korzystnie niż podczas chrzcin statku „Wodan”. Mock odsunął się gwałtownie od klapy i potknął o koszyk z drewnem. Machając rękami, zrzucił butlę nafty.
– Ebi, obudź się do cholery! – Ojciec potrząsał jego ramieniem. – Patrz, co zrobiłeś!
Eberhard rozejrzał się dokoła. Siedział wśród skorup rozbitej butli. Na nogach i pośladkach czuł pieczenie kilku ranek. Na powierzchni nafty wiły się nitki jego krwi. Klapa była zamknięta.
– Chyba jestem lunatykiem, ojcze – wychrypiał, wyrzucając z siebie woń czterech setek wódki.
– Chleje i chleje. – Stary machnął ręką i poczłapał do łóżka. – Posprzątaj to, bo śmierdzi i nie da mi spać. Trzeba będzie wietrzyć. – Otworzył okno i spojrzał w niebo. – Jesteś pijakiem, a nie lunatykiem. Dzisiaj nie ma księżyca, idioto. – Ziewnął i wlazł w ciepły schron kołdry.
Mock wstał, zdjął wiszącą na ścianie apteczkę, którą jego ojciec własnoręcznie skonstruował, wprowadzając się do tego mieszkania. „Żeby nie przyczepił się żaden inspektor – argumentował wtedy stary. – Każdy warsztat powinien mieć apteczkę. Tak mówi prawo pracy”. Wbijając gwoździki w jasne deski, nie chciał nawet słyszeć, że to mieszkanie nie jest warsztatem rzemieślniczym, a on sam już dawno nie jest szewcem.
Mock pozbierał odłamki butli, zdjął koszulę nocną i wytarł nią podłogę. Nagle poczuł przenikliwe zimno. Nic dziwnego – pomyślał – przecież jestem nagi. Narzucił na siebie stary płaszcz, który mu służył podczas zimowych wyjść do wychodka, z kuchni wziął świecę wtopioną w żelazny lichtarz i otworzył klapę. Poczuł mrowienie na plecach. W słabej poświacie stojącej przed sklepem latarni widział stopnie schodów. Pusto i ciemno. Przeklinając pod nosem własną bojaźliwość, oświetlał sobie drogę świeczką. Na dole nie było ani wiadra, ani śladu rozlanej wody. Mock ukucnął i przyjrzał się kratce odpływowej w podłodze. Nasłuchiwał szczurzych pisków. Nic. Cicho. Po ścianie przesunął się cień. Mock poczuł przypływ adrenaliny, zjeżyły mu się włosy i zaczął się pocić. Przez Plesserstrasse przeszedł listonosz Dosche ze swoim psem o rozregulowanych kiszkach. Mock poczuł podmuch zimnego wiatru. Nagle przypomniał sobie własną babkę Hildegardę, która w puchowej pierzynie upatrywała remedium na wszystko. W wypucowanej kuchni w Wałbrzychu otulała pierzyną małego Franza i małego Eberharda, mówiąc: „Schowajcie głowy pod pierzynę. W pokoju zimno. A tam, gdzie zimno, są złe duchy. To znak od nich”.
Mock usiadł na ladzie i otworzył apteczkę. Zwilżył kawałek waty wodą utlenioną i przy wątłym świetle świecy wytarł nią trzy ranki na swym udzie i pośladku. Potem wstał i zbliżył się do kratki odpływowej. Podważył paznokciem jedną z płytek i przesunął ją, odsłaniając kwadratową dziurę. Mock znał remedium na wszystko – na złe duchy i na zimno. To remedium chował pod płytką. Poczuł w dłoni znajomy kształt płaskiej butelki. Wyciągnął ją, nie używając świecy, która dopalała się na ladzie. Tę czynność potrafił wykonać nawet po ciemku. W dziurze usłyszał szelest. Czyżby szczur?, przemknęło mu przez myśl. Podniósł lichtarz. W głębi tkwił pognieciony papier. Kartka w kratkę, wydarta z zeszytu od matematyki. Podniósł ją w kierunku płomienia. Zaczął czytać. Były rzeczy na tym świecie, na które Mock nie znał lekarstwa.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina czwarta rano
Mock siedział obok Smolorza w dwuosobowym, zadaszonym gigu, zrobionym przed laty na zamówienie policji w fabryce powozów Hermanna Lewina, i błogosławił solidność robotników budowlanych kładących bruk na Kaiser-Wilhelm-Strasse. Dzięki ich dobrze wykonanej pracy nie musiał trzymać się za brzuch i przeklinać swojego obżarstwa, jak to robił od godziny – od momentu kiedy po znalezieniu listu Juliusa Wohsedta w kratce odpływowej dawnego sklepu Eduarda Mocka na wpół ubrany wybiegł na ulicę i złapał dorożkę. Wypite w nocy cztery setki wódki zostały zneutralizowane przez góry tłustego jadła i nie powinny – w zaprawionym w alkoholowych bojach ciele Mocka – burzyć się i pienić. A jednak dały znać o sobie, kiedy fiakier pędził wyboistymi ulicami Księża Małego, gwałtownie skręcał, hamował i kiedy w końcu stanął na dobre, ponieważ stara szkapa poślizgnęła się na mokrej kostce brukowej i upadając, złamała dyszel. Mock, przeżywając żołądkowe katusze, dotarł w końcu do komisariatu XV rewiru przy Ofenerstrasse 30, zadzwonił do adwokata, pana Maxa Grötzschla, który, przeklinając nocne telefony, zszedł kilka pięter niżej, by przekazać wiadomość swojemu sąsiadowi Kurtowi Smolorzowi. Mock pożyczył z komisariatu służbowy bicykl, na którym zawiózł swój wypełniony ołowiem brzuch na Schuhbrücke, do Prezydium Policji. Tam na koźle dwuosobowej szybkiej bryczki stojącej na dziedzińcu czekał na niego woźnica, Kurt Smolorz.
W ciągu tych dwóch nocnych godzin Mock nie miał czasu, by jeszcze raz przeczytać list, który znalazł w kanalizacji swego domu. Ręce miał albo zajęte roztrzęsionym brzuchem, albo kierownicą bicykla. Teraz, kiedy Smolorz bardzo umiejętnie powoził po zroszonych ciepłym deszczem kostkach bruku, Mock mógł jeszcze raz przeczytać osobliwy tekst.
Читать дальше