– To dobrze, że nie będziesz krzyczeć – powiedział Mock i wyjął kobiecie knebel. Postawił klatkę na jej brzuchu i oświetlił ją.
Czerwone oczy zwierząt jarzyły się piekielnie. Małe zęby wystawały spod wąsów. Szczury były jak skamieniałe. Gotowe do skoku. Gotowe na wszystko.
Hellner sapała ciężko. Był to jedyny odgłos wydobywający się z jej ust. Oczy powoli się rozjaśniały.
– Mów cicho, dobrze?
– Tak – sapnęła.
– Dlaczego Gnerlich był ubrany? Dlaczego nie chciał pokazać swojego kutasa?
– Jest chory. Ma gorączkę. Było mu zimno – powiedziała strażniczka.
Pot spływający z jej czoła świadczył, że nie doznawała ona teraz takich uczuć jak Gnerlich.
Mock znowu wcisnął jej w usta resztki kapelusza. Potem wstał i uniósł oświetloną przez siebie klatkę. Poruszył nią kilkakrotnie w górę i w dół, a potem na boki. Szczury wpadały na siebie, zataczały się i traciły równowagę. Kręcąc się w kółko, biczowały się twardymi ogonami. Ich pisk przechodził w zupełnie inny odgłos. Z klatki rozlegał się cienki syk. Szczury syczały jak węże. Mock tak manewrował latarką, żeby oświetlała ona i klatkę ze szczurami, i jego poparzoną twarz.
– Myślisz, że mam w sobie odrobinę litości dla ciebie i dla twojego kochanka? – Mock syczał jak szczur. – Myślisz, że zawaham się przed włożeniem tej klatki pod twoją spódnicę? Gdy będę ją tam wkładał i gdy będę łamał szczebelki, wiesz, co będę widział? Przystojnego komendanta, prawdziwego Casanovę, który gwałci młodą dziewczynę, Bertę Flogner. Będę go widział, jak wkopuje butelkę w siostrzenicę hrabiny von Mogmitz. – Policzył do trzech w myśli, aby wytłumić w sobie wściekłość, która go rozsadzała.
– Pomyśl przez chwilę. Ja nie chcę ci zrobić krzywdy. Ja muszę wiedzieć wszystko o Gnerlichu. Ale ty nie opowiadaj mi bajek o jego gorączce i chorobie. Powiesz mi, dlaczego nie pokazuje kutasa, czy mam jeszcze bardziej rozdrażnić te szczury?
Hellner zadygotała i zaczęła rzucać głową w przód i w tył. Uderzała brodą o obojczyk, a ciemieniem o materac. To znaczyło „tak, powiem”.
Mock z obrzydzeniem sięgnął do jej zaślinionych ust i wyjął knebel. Zaczęła szybko oddychać, jej pierś poruszała się gwałtownie, a usta wypluły jeden wyraz:
– Kiła.
Mock z powrotem ją zakneblował i poczuł, że traci cierpliwość. W pomieszczeniu obok spali ludzie, którzy w każdej chwili mogli się obudzić. W szpitalu polowym było mnóstwo strażników, którzy w każdej chwili mogli ujrzeć mdłe światło w okienku przy sali gimnastycznej i sięgnąć po swoje schmeissery.
– Mówię do pani po raz ostatni – powiedział wolno i dobitnie. – Muszę się pani zwierzyć. Rozrywają mnie jakieś ukryte choroby, ból postrzelonej piersi, tęsknota za żoną, wyrzuty sumienia i żądza mordu. A pani mnie już męczy. Marnuje pani mój czas. Ja się boję. Tu może zaraz ktoś przyjść. A pani mnie okłamuje. Przed chwilą ochoczo oddawała się pani Gnerlichowi, a teraz uzasadnia pani jego wstydliwość kiłą. Tak bardzo chciała pani mieć kiłę? Chciała pani krzyczeć jak Maupassant: „Alleluja, mam królewski syfilis”? A może w waszej sekcie ludzie przekazują sobie królewską chorobę, co? Może to jakiś dar? – Mock sapnął i otarł czoło.
– Już więcej się do pani nie odezwę, panno Hellner. Pani mnie oszukuje.
Powiesił sobie latarkę na szyi i ujął oburącz klatkę. Zaczął ją wpychać pod prowizoryczną spódnicę leżącej kobiety. Klatka była zbyt duża, musiał rozpiąć kilka guzików koszuli. Chcąc nie chcąc, musiał włożyć rękę pod jej spódnicę. Niegdyś owłosione nogi kobiet działały na Mocka jak antyafrodyzjak. Teraz nim wstrząsnęły. Hellner walczyła i usiłowała zacisnąć uda. To rozwścieczyło Mocka. Wstał i wziął zamach nogą, aby głębiej umieścić klatkę pod spódnicą. Nie kopnął jednak. Kobietą rzucały silne spazmy. Piętami biła w materac, nadgarstki tarła gruba, szorstka lina, głowa waliła na boki, a przerażone szczury piszczały pod spódnicą. Mock wiedział, że niczego już nie wyciągnie od kobiety, którą teraz targała albo padaczka, albo agonia. Nie mógł jej zostawić wśród żywych. Sięgnął do kieszeni. Nie było w niej pistoletu marki walther. Unosił go teraz jako dumne trofeum maty Arthur Grünig. Mock ukucnął koło jej głowy i oświetlił latarką siniak, który pozostał po jego poprzednim uderzeniu. Tam powinien uderzyć. Jeszcze raz. Tym razem mocniej. Nie uderzył.
Nie mógł tego zrobić, ponieważ na niego patrzyła. Waltraut Hellner nie spuszczała z niego wzroku, mimo że jej korpusem miotały jakieś patologiczne siły. Mock zrozumiał jej wzrok. Widział ten wzroku niezliczonej liczby bandytów, którzy nie mogli już go znieść. Nie mogli na niego patrzeć, brzydzili się nim i nienawidzili go tak bardzo, że mieli tylko dwa wyjścia: albo go zabić, albo powiedzieć prawdę. Sięgnął do jej jamy ustnej i wyrzucił knebel.
– Jest obrzezany – szepnęła.
Mock nie zastanawiał się nad usłyszaną informacją. Nie roztrząsał również swojego bólu, odejścia Karen, ostatniego spojrzenia zmaltretowanej Berty Flogner, heroizmu Gertrudy von Mogmitz. Jego myśli nie zaprzątał starannie wyprasowany mundur komendanta Gnerlicha ani deprawacja małych łobuzów z Zwingerplatz. Mózg rozsadzała mu jedynie myśl o zepsutej, lecz w gruncie rzeczy niewinnej strażniczce Waltraut Hellner i o własnym okrucieństwie. Patrzył na leżącą istotę i wmawiał sobie, że w końcu musiał kiedyś utracić niewinność, jaką w jego mniemaniu było ściśnięcie jakiejkolwiek kobiety imadłem strachu.
Rozwiązał pęta, wyjął knebel i pogłaskał po mokrych włosach. Skuliła się na stercie zakurzonych materaców jak dziecko. Nie mówiła, nie krzyczała. Zamknęła oczy. Mock zdjął kurtkę i przykrył nią torturowane ciało. Potem wyniósł klatkę ze szczurami do ubikacji i wrócił do magazynku. Hellner wciąż leżała bez słowa.
Mock wspiął się na gimnastyczny kozioł i znalazł się na parapecie. Z trudem zsunął się z okna i ruszył powoli wzdłuż płotu okalającego boisko. Nad miastem grały „organy Stalina”, a przyczepione do latarń głośniki, zwane „harfami Goebbelsa”, podtrzymywały obrońców na duchu. Rozpoczął się kolejny szturm twierdzy Breslau.
BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,
POŁUDNIE
Mock siedział w kuchni swojego mieszkania i zastanawiał się, kiedy przyjdzie jakiś volkssturmista i rozstrzela go za niewykonanie rozkazu.
Mimo wyraźnych zaleceń władz nie miał najmniejszego zamiaru przenosić się do piwnicy jak wszyscy mieszkańcy kamienicy przy Zwingerplatz l.
Siedział zatem w swojej kuchni i kroił starą, czerstwą bułkę, którą znalazł w spiżarce w lnianym worku.
Nóż z trzaskiem przecinał skostniałą skórkę i sypał okruchami po stole.
Kiedy przed Mockiem leżały już małe kromki, przysunął ku sobie czarkę wypełnioną oliwą.
Maczał w niej chleb, następnie posypywał go solą i rozgniatał swoimi własnymi i niewłasnymi zębami.
Po odejściu Karen i zniknięciu służącej oliwa i czerstwa bułka były ostatnimi jadalnymi produktami w jego domu.
Brak służącej był widoczny wszędzie. Świadczyło o nim przenikliwe zimno, przed którym Mock bronił się, nakładając na dłonie rękawiczki bez palców, a na głowę kapelusz. Na podłodze poruszały się puchate kule kurzu, na parapetach i na ramach obrazów osiadał biały pył, a powierzchnia zlewu była śliska od źle spłukanego tłuszczu. Aż wstyd przyjmować gości, pomyślał Mock, nawet tych wyimaginowanych. Nie można przecież w takim chlewie rozmawiać z łagodnymi i przyjaznymi widmami z przeszłości.
Читать дальше