W innych okolicznościach dziewczyna po prostu by wyrzuciła visę, ale tak się składało, że tego dnia musiała pójść do swojego banku, więc zostawiła kartę kasjerowi. Ten sumiennie zadzwonił do wydziału bezpieczeństwa banku, który wydał kartę, a oni skontaktowali się z Mary Riggins.
Długi, kręty trop.
Kartą zapłacono za bilet do Nowego Jorku. Mekki uciekinierów.
Detektyw nie mogła tego zrozumieć. Dlaczego porywacze zwyczajnie nie wyrzucili karty?
Pomyłka?
Nie.
Chodziło o zmylenie tropu.
Trzy razy spytała studentkę, czy ona albo jej znajomi widzieli na dworcu nastolatkę, która odpowiadałaby rysopisowi Jennifer. Za każdym razem odpowiedź brzmiała: „Nie”.
Czy widziała kogoś innego? Kogoś, kto rzucał się w oczy? Podejrzanego?
Nie i nie, i nie.
Myśli kłębiły się w głowie Terri. W zimną determinację wdarł się niepokój. W wyobraźni przemykały jej dziwne pomieszane obrazy; wcześniej tego dnia rozmawiała z najgłupszymi możliwymi przestępcami, teraz zastanawiała się, czy jest na tropie przestępcy wyjątkowo przebiegłego. Czuła się jak uwięziona między dwoma biegunami: koszmarem i nudną rutyną. Gdzieś pośrodku znajdowała się Jennifer.
Nagranie z monitoringu było niewyraźne. Filmując z góry, pod kątem, trudno o precyzję.
Zauważyła mężczyznę – skorzystał z automatu do biletów w chwili, kiedy kartą matki Jennifer zapłacono za bilet do Nowego Jorku. Nie dało się go rozpoznać na żadnym z kadrów – choć Terri wiedziała, że wyspecjalizowane komórki policji mają sprzęt do obróbki zdjęć, który pozwoliłby lepiej zobaczyć jego twarz.
Na późniejszym ujęciu ten sam mężczyzna siedział samotnie i czekał na autobus. Zgarbiony. Nisko opuszczona czapka przesłaniała mu twarz.
Krótko mówiąc, wiedział, że jest filmowany, i pilnował, by żadna z kamer go nie uchwyciła, a zarazem starał się nie budzić podejrzeń.
Zobaczyła trójkę studentów – to pewnie ci, co wracali do Maine. Stali w kolejce do kasy biletowej. Za nimi ustawił się inny mężczyzna – przynajmniej w odróżnieniu od tamtego miał brodę. Przewinęła nagranie do przodu dość daleko, by zobaczyć, że nieznajomy nie doszedł do okienka. Wysunął się z kolejki – nie po to, żeby przejść do mniej obleganej kasy albo skorzystać z automatu. Z tego, co mogła dostrzec, opuścił dworzec głównym wyjściem, zamiast pójść na stanowiska autobusów.
Spojrzała raz jeszcze.
Mężczyzna nie miał bagaży, nie licząc małego plecaka.
Odtwarzała nagranie raz po raz i starała się zapamiętać wszystkie szczegóły Mężczyzny numer 1 i Brodacza numer 2. Ich budowę ciała, chód, zgarbione ramiona i osłonięte czapką twarze.
Próbowała wyobrazić sobie człowieka opisanego przez Adriana. Na razie nie miała podstaw, by sądzić, że mężczyzna na niewyraźnym nagraniu z monitoringu i tamten facet z furgonetki to ta sama osoba.
Jednak to jedyny logiczny wniosek, przekonywała samą siebie.
Odsunęła od siebie raport z włamania i zebrała wszystkie informacje o zaginionej Jennifer. To była bezładna mieszanina oderwanych faktów, nie tyle układanka, co szczątki rozbitego samolotu, powykrzywiane, osmalone kawałki. Teraz inspektorzy muszą ułożyć całość, która powie im coś konkretnego o tym, co się wydarzyło.
„Zbuntowana nastolatka – uciekinierka z domu.
Stary człowiek.
Spalona furgonetka.
Brak żądania okupu.
Żadnych rozmów z telefonu komórkowego.
Bilet autobusowy donikąd.
Przebrany mężczyzna w miejscu, gdzie powinna być Jennifer”.
Terri zabujała się na krześle. Czuła, że opuszcza ją zawodowy sceptycyzm. Jest takie szczególne poczucie rozpaczy, kiedy detektywi uświadamiają sobie, że mają do czynienia z najgorszą możliwą zbrodnią – taką, która łączy w sobie anonimowość i zło. Przestępstwa rozwiązuje się, idąc po nitce do kłębka – ktoś coś widzi, ktoś coś wie, ktoś coś mówi, ktoś zostawia ślady na miejscu zbrodni – aż powstaje spójny obraz całości. Zawsze jest jakiś logiczny ciąg i on wytycza drogę detektywa.
Ze zniknięciem Jennifer było zupełnie inaczej.
Jedyny konkretny wniosek, jaki mogła wyciągnąć, to taki, że nie wie, co robić.
Było jednak oczywiste, że musi się postarać bardziej niż dotychczas. Popatrzyła na biurko, jakby w nadziei, że rozwiązanie samo wpadnie jej w oczy. Podniosła głowę i rozejrzała się po swoim boksie ozdobionym zdjęciami rodziny i kolorowymi dziecięcymi akwarelami i rysunkami. Obrazki jaskrawo kontrastowały z zimnymi, szarymi raportami i komunikatami FBI.
Uważała, że wypełniła wszystkie zadania jak należy. Zgodnie z wytycznymi kierownictwa. Tak jak zrobiłby to każdy funkcjonariusz.
Nic z tego nie przybliżyło jej do odnalezienia Jennifer.
Wychyliła się do przodu, jakby chwycił ją skurcz żołądka.
Jennifer zniknęła. Terri przypomniała sobie, jak nastolatka siedziała naprzeciwko niej po jednej z poprzednich prób ucieczki. Ponura, niekomunikatywna dziewczyna czekała ze złością, aż przyjadą matka i jej facet i zabiorą ją z powrotem tam, skąd tak rozpaczliwie pragnęła uciec. Nie zamierzała wysłuchiwać kazań o tym, jaki popełniła błąd. Terri zdała sobie sprawę, że to wtedy trzeba było uratować Jennifer. Wystarczyło, by wychyliła się nad biurkiem i poprosiła: „Powiedz coś, Jennifer”, nawiązała z nią kontakt. A co robi teraz? Włącza do akt kolejne papiery i raporty, przyjmuje bezużyteczne zeznania niezrównoważonego emerytowanego profesora, przesłuchuje przestępcę seksualnego, który nie ma żadnego związku z uciekinierką, rozsyła zapytania do wszystkich służb jak leci, na zasadzie szukania igły w stogu siana. Zrozumiała jednak, że tak naprawdę tylko czeka na dzień, kiedy myśliwy polujący na jelenie znajdzie szkielet Jennifer w ciemnym lesie albo jakiś rybak, co przeczesuje bosakiem jezioro w poszukiwaniu okoni, wyłowi jej rozkładające się zwłoki.
A i to jeśli dopisze mi szczęście, pomyślała.
Wcisnęła kilka klawiszy i na monitorze pokazał się obraz mężczyzny z dworca autobusowego. Klikała powiększenie dotąd, aż twarz wypełniła ekran.
No dobrze, pora dowiedzieć się, coś ty za jeden.
Łatwiej pomyśleć niż zrobić. Mimo to sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić do laboratorium policji stanowej. Mogli puścić to nagranie przez jakiś program do rozpoznawania twarzy. Może jej się poszczęści, choć sama w to nie wierzyła. Zdawała sobie sprawę, że to raczej nie spodoba się jej zwierzchnikom. Z jednej strony, to ją martwiło, z drugiej – wcale.
Mark Wolfe szybko przeszedł przez rozległy, wylany makadamem parking. Profesor czekał przy swoim samochodzie. Czuł, że Brian jest obok; prawie słyszał jego przyspieszony oddech i przez chwilę dziwił się, czym brat się tak denerwuje – zawsze panował nad sobą, nigdy się nie spieszył, nigdy nie niepokoił. I wtedy Adrian zorientował się, że to on sam tak ciężko dyszy.
Przestępca rozglądał się nieufnie. Adriana naszła dziwna myśl, że w swoim domu Mark Wolfe był niezwykle pewny siebie, ale na otwartym terenie jak zwierzę preriowe musiał co kilka sekund zadzierać głowę i wypatrywać drapieżników. Nie, to nie tak, stwierdził. To Wolfe jest drapieżnikiem.
Twarz mężczyzny wykrzywiał uśmiech.
– Nie mogę sobie zrobić długiej przerwy – oznajmił. – Nie chciałbym przegapić wielkiej wyprzedaży AGD. Hej, profesorze, może potrzebuje pan wielkoekranowego telewizora i systemu surround? Są w promocji, załatwię dużą zniżkę.
W jego słowach nie było krzty szczerości.
– To nie potrwa długo – odparł Adrian.
Читать дальше