Pidhirny wstał i wyciągnął rękę do Popielskiego.
– A teraz czas na nas. Musimy zrobić coś, na co Zubik nigdy by się nie zgodził. Musimy zastawić pułapkę na Heroda. Musimy wystawić jakieś dziecko na przynętę. Musimy – nabrał tchu i powiedział dobitnie – wystawić na przynętę pańskiego wnuka.
Popielskiemu zdawało się, że fala dźwiękowa, która niosła te słowa, uległa uderzeniu o jakąś przeszkodę i rozerwała się na mniejsze fale, które były zlepkiem sylab. Sylaby te wibrowały w jego uszach, zwielokrotniały się i łączyły w osobliwe hybrydy. Powstawały z nich zestroje dźwiękowe, które nic nie znaczyły, lecz były jak huczące szerszenie.
Zerwał się zza biurka i chwycił doktora za klapy marynarki.
– A czemu ty nie wystawisz, hajdamako, swojego bękarta? – Popielskiemu zdawało się, że ma w głowie zamontowany potężny głośnik, który wzmacnia jego słowa. – Swojego ślicznego, dwuletniego dzieciątka?
– Nie wiesz wszystkiego o tej nocy. – Doktor uwolnił się i wciąż wyciągał rękę do Popielskiego. – Słuchaj, co mówię.
***
Leżący na niej mężczyzna zaczął drgać. Jego zęby zacisnęły się po raz ostatni na jej uchu. Ale już się nie rozwarły.
– Dlaczego, dlaczego mi to robisz, synusiu? – Głos oprawcy stał się płaczliwy. – Nie dałem ci dzisiaj tabletki… Zapomniałem…
Oprawca, wciąż trzymając Kazia za buzię, zbliżył się do kobiety, którą rytmicznie ugniatało bezwładne ciało epileptyka. W pokoju rozszedł się odór fekaliów.
– No co się patrzysz tymi ślipiami!? – wrzasnął oprawca i uniósł dłoń, w której trzymał jakiś duży przedmiot.
Na jaśniejszym tle balkonowego okna rozpoznała żelazko ze swojej garderoby sąsiadującej z letnią sypialnią.
– Wybiję ci te ślipia! – syczał napastnik. – Źle się nadstawiłaś synusiowi. I wtedy nadeszła padaczka. Ty jesteś winna!
Uderzył ją w plecy. Żelazo zabrało jej oddech.
– A Łyssemu to byś się lepiej nadstawiła, co? A on wcale nie lepszy od mojego synusia. – Uderzył. – On będzie jeszcze skamlał. – Uderzył. – Kiedy zobaczy w moich rękach swojego wnuka. – Uderzył.
***
– Widzi pan. – Pidhirny wciąż wyciągał rękę. – On wyznaczył sobie cel. Jeśli pan go nie złapie, narazi pan swojego wnuczka na cierpienie. A złapać go możemy tylko w jeden sposób. Wiemy, kogo on sobie upatrzył, w kogo będzie chciał uderzyć. W pańskiego wnuczka.
Popielski odrzucił wyciągniętą dłoń Pidhirnego i sięgnął po telefon. Medyk pociemniał na twarzy ze wściekłości, a potem bez słowa opuścił pomieszczenie.
– Won stąd! – krzyknął za nim Popielski i stuknął dłonią w widełki. – Mówi Popielski, telefon będzie tajny. Winniki 23 – zaordynował policyjnej telefonistce.
– Halooo – usłyszał po chwili. – Aparat mówi, że łączą mnie z policją. To pan, panie kumisarz?
– Drugie życzenie do złotej rybki.
– Złota rybka słucha.
– Ochrona mojej córki i wnuczka. Przez całą dobę. Od tej chwili. Mieszkają w kamienicy…
– Wiemy, gdzie mieszkają. Złota rybka spełnia prośbę. Za pięć minut będą najlepiej chronionymi ludźmi we Lwowi.
– Na wszelki wypadek zamknę ich w domu – powiedział do siebie Popielski, odłożywszy słuchawkę. – Twoje słowo, gudłaju, jest tak cenne jak pręt, którym zdzieliłeś mnie przez łeb!
***
Dochodziła północ. Popielski siedział przy barze w Sali Zielonej u Atlasa i wpatrywał się w lustro powieszone nad rzędem butelek pod takim kątem, by każdy gość mógł dobrze w nim widzieć i siebie, i salę. Przeznaczenie tej częstej ozdoby barów stanowiło dla Popielskiego pewnego rodzaju łamigłówkę w chwilach nudy. Bawił się bowiem wtedy problematem, czy lustra te wiesza się w celu estetycznym, poznawczym czy też są one skutkiem ślepej mody. Ważył argumenty za i przeciw i zwykle przychylał się do pierwszej lub ostatniej hipotezy. Dzisiaj przemyślenia te jednak Popielskiemu nie pomagały. Nie bawiły go. Dzisiaj nuda i frustracja były zbyt duże.
Wypił czwartą pięćdziesiątkę monopolowej i nabił na wykałaczkę kapelusz marynowanego podgrzybka. Zwykle do wódki bardzo mu smakowały grzyby, śledzie, kiszone ogórki i sznycel na zimno. Dzisiaj nie smakowało mu nic prócz wódki samej, która była – jak zawsze – niezawodna i przewidywalna. Niczego nie obiecywała prócz chwilowego raju upojenia i długiego piekła kaca. Stawiała sprawę jasno: wystawię ci jutro rachunek tak wysoki, jak wielkie będzie twoje szczęście dzisiaj. Zdanie to było prawdziwe, bo alkohol operował logiką dwuwartościową „prawda – fałsz” także w odniesieniu do przyszłości. To była logika zdeterminowana, ponieważ przyszłość była jasno zdeterminowana przeszłością.
Popielski odchylił się na stołku barowym i zapalił papierosa. Jaka szkoda, myślał, że nie cała przyszłość pozwala się umysłowo zdeterminować, zwłaszcza w pracy detektywa. Mógłbym czekać całymi tygodniami, byleby tylko nic nie robić i otrzymywać wynik „prawda – fałsz”. Napełniłbym jakąś maszynę myślącą danymi kapeluszników i zadałbym jej pytanie: czy człowiek o danym rysopisie kupował u was melonik? Po upływie pewnego czasu otrzymałbym wynik: fałsz – żaden człowiek o danym rysopisie nie kupował u nas melonika. Owszem, tego samego dowiedziałem się dzisiaj po licznych telefonach i odwiedzinach u lwowskich sprzedawców. Ale ileż to nadziei przy tym straciłem! Przepełniony nią gnałem od jednego do drugiego sklepikarza, który w ostatnich dwóch miesiącach sprzedał choć jedyny niemodny już dziś melonik! A potem każdy taki kapelusznik wpatrywał się aż do łez w kartkę z portretem pamięciowym i kręcił przecząco głową. Wtedy pojawiała się sucha niemoc, uporczywa myśl o rezygnacji. Nadzieja wypływała ze mnie – kropla po kropli. Maszyna analizująca dane pozbawiłaby mnie nadziei w jednej chwili, obcięłaby mi łeb jednym ciosem, a nie wypuszczała powoli krwi! To byłoby znacznie lepsze. Sztuczny automaton byłby – contradictio in adiecto – bardziej humanitarny niż świat, w którym muszę działać. Poza tym, wrzuciwszy tam dane, nie miałbym poczucia absurdu moich działań. No bo co z tego, że jakiś sprzedawca rozpozna na rysunku Heroda? Czy to rozpoznanie pomoże mi ująć zbrodniarza? Który to subiekt pyta klienta o tożsamość i adres? Żaden! Mijają lata, westchnął, a ja wciąż głupieję. Zubik kazał zrobić głupstwo, no to Popielski je robi! A taki automaton odpowiedziałby na wszelkie pytania, nawet na te najgłupsze. A ja bym poznał wynik i nie siedziałbym teraz w tej knajpie i nie zadręczał się daremnymi pytaniami nad kieliszkiem mętnej gorzały, która mnie jutro upokorzy!
Wskazał barmanowi pusty kieliszek, a kiedy ten go napełniał, Popielski otworzył notes. Odpiął od niego wiecznego waldmanna i jeszcze raz odfajkował wszystkich lwowskich wytwórców i sprzedawców kapeluszy w liczbie trzydziestu trzech. U dwunastu z nich w ciągu ostatnich dwóch miesięcy sprzedano piętnaście meloników, lecz żaden klient nie wyglądał jak ten na portrecie pamięciowym.
Kiedy te informacje odfajkowywał po raz pierwszy, kilka godzin temu, poczuł ulgę. Uświadomił sobie wtedy, że teraz może wstąpić na właściwą i rutynową drogę policjanta: wejść w ponure podwórka, wspiąć się na przegniłe schody, zatupać po chwiejnych galeryjkach, załomotać w drzwi i wyciągnąwszy z melin swych szpicli, podsunąć im pod mordy portret Heroda. Jednak na myśl o wąchaniu miazmatów lwowskich zaułków zrobiło mu się niedobrze i wpadł na pomysł, aby wcześniej stępić swój zmysł powonienia wódką u Atlasa. Był to błąd. Wódka bowiem nie tylko stępiła jego węch, lecz również wolę jakiegokolwiek działania.
Читать дальше