– Nasz ewentualny sojusz – powiedział w końcu Popielski – uważałbym za sojusz rzeczywisty, nie taktyczny. Za pakt dwóch przyjaciół, którzy w razie kłopotów będą się nawzajem chronić. Jeśli pan też tak uważa, możemy rozmawiać dalej.
– Tak właśnie uważam.
– A przyjaciele, drogi doktorze, muszą mieć do siebie pełne zaufanie – Popielski wpatrywał się w ozdobę sygnetu, onyks, opatrzony jemu tylko znanym kabalistycznym znakiem. – Przyjaciele nie mogą mieć przed sobą tajemnic związanych ze sprawą, w której współdziałają. Zgadza się pan ze mną?
– No, to przecież oczywiste.
– Dlatego, zanim zastawimy pańską pułapkę na Heroda, proszę o szczerą odpowiedź na moje pytanie lub na kilka nawet pytań.
– Stawia mi pan warunki? – Pidhirny wstał gwałtownie, jakby szykował się do wyjścia.
– Mało tego – Popielski mówił bardzo powoli. – Możliwe, że szczerość, jakiej oczekuję, zmusi pana do złamania tajemnicy lekarskiej. Co pan na to?
Pidhirny zamknął oczy. Myślał o swoich nieudanych synach, z których jednego zakatowało NKWD, drugi zginął, walcząc pod Petlurą, a trzeci się wynarodowił. W swych myślach przeniósł się w czasie i ujrzał ich w latach chłopięcych: oto w czasie wigilii święta Jordanu siedzą grzecznie przy stole, w willi na ulicy Tarnowskiego, i wpatrują się w wodę święconą, w czosnkowe pampuchy i w kutię, a za oknem dziewczynki śpiewają szczedriwki. Wizja doktora jest niechronologiczna: o dziwo, obok nich siedzi jego czwarty, dwuletni dziś syn, którego matka była lekkomyślną tancerką rewiową i oddała dziecko na wychowanie pewnej rzemieślniczej rodzinie. Przypomniał sobie też scenę swojej promocji doktorskiej. Położył wtedy palce na drzewcach sztandaru cesarsko-królewskiego uniwersytetu w Czerniowcach i powiedział po łacinie: obiecuję i przyrzekam. Nie mógł sobie jednak teraz przypomnieć, co mianowicie obiecywał i co przyrzekał. Spondeo ad polliceor – tylko to brzmiało w jego uszach.
– Już i tak złamałem tajemnicę lekarską – powiedział cicho.
– Mówiąc o pijaństwie Janiny Markowskiej?
– Tak.
– Panie doktorze – Popielski zasłonił okno, w którym nieoczekiwanie pojawiło się trochę słońca – moje pytanie brzmi: co się stało z Janiną Markowską w nocy z poniedziałku na wtorek? Jest pod pańską opieką, no to musi pan o niej wiedzieć coś więcej niż ten… Flejtuch. – Wskazał głową na zabałaganione biurko aspiranta Cygana, który przesłuchiwał dziś Markowską. – O tym świadczy choćby pańska wzmianka o jej nadmiernej skłonności do alkoholu… Z całym szacunkiem dla pańskiej sztuki, muszę o to zapytać: dlaczego akurat pan, medyk sądowy, zajmuje się panią Markowską? Może to ona pana wybrała? W takim razie wie pan o niej dużo…
– Tak, wiem o niej dużo – mówił Pidhirny w zamyśleniu. – Zatelefonowała do mnie rano i zabrałem ją do szpitala, gdzie dyskretnie przesłuchał ją pan Cygan… Wiem, co się z nią stało w nocy z poniedziałku na wtorek… Muszę jednak mieć pewność, że pozostanie to tylko między nami.
– Pacta sunt servanda. – Popielski przestał kręcić sygnetem.
– Spotkała ją rzecz straszna – zaczął Pidhirny.
***
Obudziła się i otworzyła oczy. Jej syn wisiał w powietrzu. Jego usta, zamknięte wielką dłonią, nie wydały z siebie głosu.
Wstała gwałtownie z łóżka. Wszystkie jej zmysły były wyostrzone. Zobaczyła nabrzmiałą szyję syna, na której zaciskały się czarne palce. Poczuła ciężki żelazny cios w plecy. Powietrze wtargnęło do jej płuc, lecz z nich nie wyszło. Brakowało jej tchu. Dusiła się jak po upadku piersią na beton. Po kilku sekundach wciągnęła powietrze ściśniętą krtanią. Jej żołądek podskakiwał. Wypity wczoraj alkohol w regularnych skurczach wypływał z jej ust.
– Twój syn będzie złożony w ofierze – usłyszała męski głos. – Inaczej być nie może. Inaczej to musiałbym złożyć własnego! Mam wybór między dzieckiem własnym a cudzym. Co byś wybrała?
Chciała krzyknąć, ale nie mogła. Dławiła ją krew, wymiociny i jakaś dłoń miażdżąca jej wargi. Oczami, które prawie wychodziły z orbit, patrzyła na swojego syna, którego trzymał mężczyzna ubrany na czarno. Zatykał mu usta, a palce drugiej dłoni zaciskał na małej szyi. Ona sama nie mogła się ruszyć. Przygniatał ją wielki ciężar. Napastników było dwóch.
– Masz milczeć, bo inaczej uduszę tego szczeniaka – mówił cicho oprawca. – Patrz, co się z nim stanie, jeśli krzykniesz.
Zacisnął dłoń na szyi dziecka. Z nosa chłopca popłynęła krew zmieszana ze śluzem, w którym pękały małe bąbelki powietrza. Jego oczy pociemniały.
– Będziesz cicho? – oprawca zapytał prawie pieszczotliwie. – Daj znak oczami.
Kilkakrotnie zamknęła i otworzyła oczy. Chropowata dłoń zniknęła z jej ust i wsunęła się pod nocną koszulę. Zaciskała zęby, żeby nie krzyczeć ze wstrętu i z przerażenia. Czuła, że przygniatający ją człowiek powoli podwija śliski jedwab nocnej koszuli. Stojący nad nią oprawca puścił szyję jej syna, lecz drugą ręką wciąż zamykał mu usta. Oczy dziecka stały się przytomniejsze.
Nie mówiła nic. Czuła szorstki dotyk jakiegoś materiału na swym ciele. Ktoś sapał i lekko zaciskał zęby na jej uchu. Na pośladkach poczuła ostre paznokcie.
– No, nadstaw się mojemu synusiowi – powiedział oprawca – przecież widzisz, że sobie nie radzi. No, pomóż mu!
Do jej ucha spłynęła strużka śliny. Zęby zaczęły się zaciskać rytmicznie na jej małżowinie. Zagryzała wargi. Nie wytrzymała. W ciemnym pokoju rozległ się zduszony jęk bólu. Jej ucho zamieniało się w miazgę pod kłapiącymi zębami.
***
– Omal jej nie zabił. – Pidhirny patrzył w oczy Popielskiemu. – Omal nie odbił jej płuc. Zmieniłem zdanie. Dla Heroda i dla jego synusia jest miejsce w Pełtwi, nie u Brygidek…
– Dlaczego pan doktor nie powiedział o tym wszystkim na zebraniu u Zubika? – Popielski włożył do ust papierosa, lecz go nie zapalił.
– Poznałem panią Markowską rok temu. – Pidhirny zbliżył swą twarz do twarzy Popielskiego i owionął go nikotynowym oddechem. – Przyszła do mnie znękana, zrozpaczona kobieta. Pobita dotkliwie przez męża, szanowanego konstruktora, zamożnego inżyniera, ojca dwójki dzieci, pięknych i mądrych. Dzieci takich, które nigdy wstydu nie przyniosą swojemu tatusiowi, właścicielowi domku letniskowego w Brzuchowicach, niegdyś świetnemu kolarzowi. Prawdziwemu sportsmenowi. Nie przyniosą mu wstydu, a wie pan, dlaczego?
– Nie wiem.
– Bo raczej je zabije, niż dopuści do tego, by zszargały jego świetną opinię. Ten doskonały człowiek ma jeden defekt. Łatwo wpada w złość, a najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy jego żona wymieni choćby jedno niewinne spojrzenie z innym mężczyzną. Wtedy chwyta za pas. Wie pan, co może w jej białym delikatnym ciele zrobić ciężka sprzączka od wojskowego pasa? Że może rozerwać i poszarpać skórę i tkanki? Że ta kobieta może przeżyć najpierw ból bicia, a potem ból oszpecenia?
Popielski przypomniał sobie, jakimi spojrzeniami on sam obdarzał panią Markowską na kinderbalu. Czy jego ekscytację widział jej mąż z ukrycia? Czy ściskał wtedy w ręku wojskowy pas?
– Zmaltretowana kobieta zażądała ode mnie ekspertyzy, aby wszcząć postępowanie rozwodowe – kontynuował Pidhirny. – Spełniłem jej prośbę, lecz inżynier wybłagał u niej przebaczenie. Dzisiaj rano ona mnie poprosiła, abym zatuszował wypadki poniedziałkowej nocy.
– Dlaczego?
– Bo została zgwałcona przez syna Heroda – wyszeptał doktor. – Choć gwałciciel nie zdołał osiągnąć spełnienia. A inżynier, gdyby się o wszystkim dowiedział, to by ją zatłukł na śmierć swoim pasem. Już pan wie, panie komisarzu, dlaczego nie mogłem o tym powiedzieć Zubikowi?
Читать дальше