Spojrzała na mnie, jakbym dopuścił się wobec niej jakiejś zniewagi.
– Co takiego? Dalsze tło? Był pan świadkiem zdarzenia. Jezu, to przechodzi wszelkie pojęcie. Jeden czy dwa cytaty panu nie zaszkodzą.
– Nie chcę, żeby moje nazwisko ukazało się w gazecie.
– Biedaczek, nie chce, żeby go w to mieszać – jęknęła.
– Pozory wskazują, że jestem w to zamieszany. Pani zresztą też. Ale nie chcę, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli.
– Dziennikarze i tak się dowiedzą, jak się pan nazywa. Mężczyzna, który wcześniej wyprowadzał mnie z ogrodu, zauważył, że Dorothy otwiera notebook.
– Nie ma tu miejsca dla dziennikarzy, proszę pani – powiedział. – Będziecie państwo musieli opuścić ten teren.
Dorothy nie dała się zastraszyć.
– Dziś jestem świadkiem zdarzenia – odparła. – Będę panu wdzięczna za ewentualną pomoc.
– Jest pani reporterką? – mężczyzna nie dawał za wygraną.
– Powiedziałam, jestem świadkiem. Jak się pan nazywa? Ma pan jakiś dokument? Dla kogo pan pracuje? Jest pan stałym pracownikiem czy wynajętym? Zaraz wyjmę aparat i zrobię panu zdjęcie. Mam go gdzieś tutaj. – Pochyliła się na wielką torbą i zaczęła w niej grzebać, próbując znaleźć aparat. Zobaczyłem, że odsuwa na bok zwinięte w kłębek rajstopy.
Mężczyzna odwrócił się i odszedł.
Dorothy natychmiast zaprzestała poszukiwań.
– Wcale nie mam aparatu – powiedziała – ale uwielbiam udawać reporterkę. W porządku, wygrał pan. Robimy dalsze tło. O co pana pytali?
Opowiedziałem jej wszystko. Była zawiedziona, tak jak się spodziewałem.
– I to wszystko?
– Tak, to wszystko. Aha! Słyszałem, jak jeden agent FBI szeptał do drugiego, że biała furgonetka została odnaleziona na parkingu przed King Soopers, przy ulicy, którą odjechała.
– Jaka furgonetka?
– Ta, która stała za mną i odjechała po strzelaninie? Odnaleźli ją na parkingu przed wielkim sklepem niedaleko stąd.
Dorothy wyciągnęła ołówek.
– King i co dalej?
– King Soopers, przez dwa „o”. To nazwa sieci supermarketów.
– Facet przesiadł się na parkingu do innego samochodu. Sprytne. Muszę iść – powiedziała, chowając ołówek do torby. – Mam rezerwację w hotelu Giorgio. Wie pan, gdzie to jest?
– Nie.
Dorothy wzruszyła ramionami i roześmiała się.
– Ja też nie wiem. Mam nadzieję, że znajdzie się tu ktoś, kto wskaże mi drogę.
Wieczorem Lauren usiadła przy mnie na tarasie. Posprzątała już w kuchni po kolacji, a teraz przyniosła mi kieliszek koniaku. Byłem wyraźnie rozpieszczany. Siedzieliśmy w milczeniu, obserwując, jak słońce niknie powoli za łańcuchem Continental Divide.
– Piękny widok słońca – powiedziała Lauren.
– Rzeczywiście, wspaniały – przytaknąłem.
– Kochanie?
– Słucham.
– Powinieneś był poprosić o adwokata. Natychmiast.
– Miałabyś odmienne zdanie, gdybyś to ty mnie przesłuchiwała.
– Pewnie tak.
– A ja nie miałem nic na sumieniu.
– Życzyłabym sobie, żeby ta okoliczność liczyła się częściej niż w rzeczywistości – odparła i pogładziła mnie po szyi. – Cieszę się, że nic ci się nie stało. Bałeś się?
– Byłem przerażony. Ale bardziej bałem się o tę dziennikarkę. Znajdowała się dokładnie na linii strzałów. – Kichnąłem nagle i oboje aż podskoczyliśmy.
– Na zdrowie powiedziała Lauren.
– Wiesz, o czym pomyślałem zaraz potem, gdy tylko odjechała ta furgonetka? O naszym dziecku. Nie chcę, żeby któremuś z nas przytrafiło się coś złego. Czujesz czasami coś takiego?
Lauren dotknęła mojego ramienia.
– Tak, ja też miewam takie myśli. Bardzo często.
Drgnąłem znowu, kiedy uchyliły się oszklone drzwi między salonem i drugim tarasem. Nie oczekiwaliśmy żadnych gości. Zerwałem się i instynktownie zasłoniłem swoim ciałem brzuch Lauren.
– Jesteście tam? No, mam was wreszcie – odezwał się znajomy głos i na taras wszedł Sam Purdy. – Nie usłyszałem szczekania Emily, więc pomyślałem, że nie ma was w domu. Powinniście zamykać drzwi.
– Cześć, Sam – powiedziałem. – Dzięki za odwiedziny. Jak się miewają Simon i Sherry?
– Simon, jak to Simon. Mknie przez życie jak wiatr. Ale Sherry za dużo pracuje. Ludzie umierają i potrzebują kwiatów. Ludzie się żenią i potrzebują kwiatów. Ludziom lepiej się żyje, więc potrzebują kwiatów. W Boulder trudno znaleźć kogoś dobrego do pomocy. Gdzie jest pies?
– W odwiedzinach u Jonasa po drugiej stronie ulicy. Prawie nie mogą bez siebie żyć.
Sam zmierzył wzrokiem półtorametrową przerwę między tarasami.
– Powiedz Jonasowi, żeby nauczył się dzielić przyjemności z innymi. Nie zrezygnowałem jeszcze z moich pretensji do Emily – powiedział i wskazał ręką taras, na którym siedziałem z Lauren. – Jak mam się do was dostać?
Lauren przestraszyła się, że Sam zacznie przechodzić przez balustradę lub co gorsza, spróbuje przeskoczyć.
– Może raczej my przyjdziemy do ciebie. Tamten taras jest większy. Przynieść ci kieliszek koniaku?
– Nie masz piwa? Poprzednim razem poczęstowałaś mnie takim z pstrągiem na naklejce. Smakowało mi.
– Mam, oczywiście.
Sam Purdy pracował jako detektyw w komendzie policji w Boulder. Poznaliśmy się kilka lat temu przy okazji jakiegoś procesu. Zajęło to trochę czasu, ale w końcu zostaliśmy przyjaciółmi, choć różnimy się poglądami na większość spraw. On lubi broń, ujeżdżanie koni, wędkarstwo, befsztyki z polędwicy, hokej i kibicuje drużynie Milwaukee Brewers. Hokej specjalnie mi nie przeszkadzał, ale jestem zwolennikiem ograniczenia dostępu do broni, popieram ruch American Humane, nie rozumiem, jak można wypoczywać, dziurawiąc rybie pyszczki żelaznymi haczykami, staram się jeść jak najmniej wołowiny i nigdy nie mogłem sobie przypomnieć, w co grają dzielni chłopcy z Milwaukee Brewers.
Mimo to wierzę, że Sam Purdy pomoże mojemu dziecku bezpiecznie przyjść na świat.
Lauren poszła do kuchni po butelkę odella, a ja dołączyłem do Sama. Gdy znalazłem się na tarasie koło salonu, stał jeszcze przy balustradzie.
– Słyszałem od chłopaków, że robiłeś dziś uniki, żeby cię nie trafili – powiedział.
Wzdrygnąłem się.
– Dobrze usłyszałeś. Takie uchylanie się od pocisków jest dużo zdrowsze od pociągania za cyngiel na strzelnicy. Przypomina mi się, co powiedział kiedyś Winston Churchill: „Nic tak nie cieszy, jak chybione strzały naszych wrogów”.
– Niezłe… Jest w tym sporo prawdy. Wpadłem do ciebie na wypadek, gdybyś się zastanawiał nad skutkami tej strzelaniny. Obaj ranni czują się nieźle. Zostali trafieni rykoszetami. Jednego zwolnili już ze szpitala do domu. Drugiemu mały odłamek utkwił w oku. Ale to nic poważnego.
– Mam nadzieję, że jednym z nich nie był Welle? Nikt nie chciał mi powiedzieć.
– Nie, Wellego nie było nawet w pobliżu. Znajdował się przez cały czas w budynku. A co ty tam robiłeś? Na spotkaniu Wellego ze sponsorami? Zmieniłeś poglądy polityczne? Może na takie, które i ja mógłbym zaaprobować?
Także poglądy polityczne były polem, na którym nie całkiem zgadzałem się z Samem.
– Pojechałem tam, żeby porozmawiać z Raymondem Welle o pewnej pacjentce, którą kiedyś leczył. Byłem z nim umówiony przed rozpoczęciem imprezy, a te kulki zaczęły latać, kiedy stamtąd wyszedłem.
– Co takiego? Rozmawiałeś z nim o psychoterapii?
– Tak – potwierdziłem po chwili wahania. Zdawałem sobie sprawę, że moje krótkie wahanie nie uszło uwadze Sama.
Читать дальше