– Przepraszam, to mimowolny odruch. Taka zawodowa skaza. Drażnią mnie byli mężowie z zaborczym instynktem.
– Czy włączył pan klimatyzację?
– Tak.
Zapięła kołnierzyk i uniosła głowę.
– Muszę przyznać – powiedziała – że czasami ja też odczuwam niepokój z jego powodu.
– Pomyślała pani o zmianie numeru komórki, żeby nie mógł wytropić pani tak łatwo?
– Muszę zmienić mnóstwo rzeczy – odparła. – I właśnie zdecydowałam, od czego zacząć. – Odpięła pas, uniosła się trochę, sięgnęła pod spódnicę i zaczęła ściągać rajstopy. W chwilę potem na obudowie schowka na rękawiczki zajaśniały gołe palce jej nóg. – O Boże, jak mi dobrze. Nie chciałby pan, żeby wszystko na tym świecie było takie proste?
Zgubiłem się w drodze powrotnej do pałacu Pippsów. Dorothy niecierpliwiła się coraz bardziej.
– Nie mogę się spóźnić, doktorze – mruknęła.
– Robię, co mogę. Niestety, nie znam tej dzielnicy.
Przy trzeciej próbie znalezienia drogi do pałacu mignęła mi wreszcie tylna część krytego gontem dachu hali tenisowej.
– Voila - powiedziałem.
– Merde. Finalement - odparła, kończąc upychanie rajstop w ogromnej torbie, wypchanej Bóg wie czym.
Zatrzymałem się na poboczu uliczki prowadzącej na parking przed halą. Dorothy wysiadła, pochyliła się ku mnie i zapytała:
– Był pan ze mną szczery?
Powinienem był odpowiedzieć po prostu „tak”, ale jako człowiek okazujący czasami skłonność do przesadnej otwartości, stwierdziłem:
– Uczciwie odpowiedziałem na wszystkie pani pytania. Najwyraźniej uznała, że coś kręcę.
– Co pan chce przez to powiedzieć? Czym to się różni od zwykłej szczerości? Drzwi do hali otworzyły się, spróbowałem więc odwrócić jej uwagę.
– Zdaje się, że za chwilę będzie pani mogła zapolować na swoją zwierzynę – powiedziałem. – Zbliża się stado bogatych facetów po pięćdziesiątce.
Dorothy nawet nie spojrzała w tamtą stronę. Sięgnęła po papierosa.
– Welle nie pokaże się w tych drzwiach – odrzekła. – A już na pewno nie pierwszy. W środku jest jeszcze tyle forsy do pogłaskania. Niech pan nie zmienia tematu. Czego to nie powiedział mi pan o Wellem?
– Czy to nie on, o, tam? – zapytałem, spoglądając nad jej ramieniem.
Wskazany przeze mnie mężczyzna był wzrostu Wellego i podobnie ubrany, ale stał plecami do nas, rozmawiając z kimś stojącym w drzwiach. Rozejrzałem się za Philem Barrettem, który, jak zauważyłem, nie oddalał się nigdy od Raymonda Welle. Nigdzie nie było jednak śladu niczego, co przypominałoby połeć wieprzowiny.
– Gdzie? – zainteresowała się Dorothy. – Ten gość w ciemnoszarym garniturze? To któryś z tych lalusiów. Wszyscy noszą takie ubranka. Sama nie wiem… ale nie, to nie może być on. Nasz kandydat nigdy nie opuszcza takich zebrań pierwszy. Musi dokończyć cholerny lunch.
– Podobny do niego. Zatrzasnęła drzwiczki.
– Muszę już iść. Porozmawiamy kiedy indziej. Może pan być tego pewien.
Nie zdążyła zrobić więcej niż pięć kroków po podjeździe, kiedy zobaczyłem pierwsze obłoczki dymu unoszące się wokół jej głowy.
Pomyślałem, że to dym z jej papierosa. Ale głośny huk wystrzału, który rozległ się niemal równocześnie z pojawieniem się dymu, kazał mi zmienić zdanie. Byłem pewien, że strzelający znajdował się gdzieś za mną.
– Na ziemię! – wrzasnąłem.
Obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, zupełnie zdezorientowana. Jej włosy zafalowały na wietrze.
– Ktoś strzela! Na ziemię! – krzyknąłem znowu.
Wytrzeszczyła na mnie oczy jak na jakiegoś obłąkańca. Błyszczały jeszcze bardziej niż przedtem.
Z drzwi budynku zdążyło do tego czasu wyjść nie więcej niż pięciu czy sześciu mężczyzn. Na dźwięk strzałów zbili się w gromadkę, próbując dostać się z powrotem do środka. Dwaj przewrócili się przy tych usiłowaniach. Nie byłem pewien, czy mężczyzna, którego wziąłem za Wellego, nadal był na dworze.
Dorothy przykucnęła w końcu, z papierosem przyklejonym do ust.
Rozległ się następny strzał. Pocisk uderzył tuż nad drzwiami hali tenisowej. Zobaczyłem rozpryskujące się odłamki ceglanego gruzu. Ludzie zaczęli wrzeszczeć i zakrywać głowy. Stojący koło drzwi mężczyzna w zielonym garniturze wrzasnął, wskazując prosto na mnie:
– Tam!
Usłyszałem dochodzący z tyłu cichy warkot samochodowego silnika. Wcisnąłem się głębiej w siedzenie i obejrzałem się. Spod krawężnika odjeżdżała właśnie biała furgonetka marki Ford. Nie było na niej żadnych napisów ani reklam. Ruszyła w kierunku, z którego ja przyjechałem. Kierowca w czapce jakiegoś klubu baseballowego oparł łokieć lewej ręki na drzwiach z opuszczoną szybą, a drugą dłoń uniósł niedbałym gestem do twarzy. Zanim przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na tablicę rejestracyjną, samochód skręcił i zniknął za rogiem.
Czekałem na kolejne strzały. Cisza.
Odwróciłem się w stronę hali. Trzej rośli mężczyźni w szarych ubraniach i z pistoletami w dłoniach pędzili w kierunku mojego samochodu.
Zdziwiłem się. Czyżby facet, którego widziałem przed chwilą, był tym, który strzelał?
Moje plany na resztę dnia upadły z chwilą przybycia na miejsce licznej grupy stróżów prawa. Jasno dali mi do zrozumienia, że szybkie zwolnienie mnie do domu zależy od mojej współpracy z prowadzącymi postępowanie. Nigdy nie widziałem tylu gliniarzy naraz, i to z różnych służb. Zjawili się detektywi z policji w Denver, agenci FBI i stanowego biura śledczego, a także kilku funkcjonariuszy tajnych służb, którzy najwyraźniej zatrzymali się tu, żeby udzielić pomocy kolegom.
Nad głowami zaczął krążyć telewizyjny helikopter, a wozy transmisyjne lokalnych stacji nadawczych obstawiły kołem okolicę.
Pytałem każdego, kto się do mnie zbliżył, czy pociski kogoś trafiły. Nie otrzymałem jednak wyraźnej odpowiedzi. Nadjechały dwie karetki.
Przyglądałem się, jak dwaj mężczyźni i kobieta w czapkach baseballowych z napisem FBI sprawdzają kanał ściekowy w pobliżu mojego auta.
Potem poproszono mnie o zgodę na przeszukanie samochodu oraz na test na obecność na moich dłoniach metalicznych śladów. Miał on potwierdzić bądź wykluczyć, czy niedawno strzelałem z broni palnej. Podpisałem odpowiednie formularze i zostałem spryskany jakimś środkiem w sprayu i obmacany tamponami wykrywającymi obecność drobin pozostających po strzale. Moim samochodem zajął się cały pluton policyjnych specjalistów.
Mniej więcej po godzinie zostałem zaprowadzony do pałacu, gdzie zamierzano przeprowadzić dokładniejsze przesłuchanie. Najlepiej nadawałaby się do tego pałacowa jadalnia, ale była zajęta po niedawnym lunchu. Wprowadzono mnie do słonecznego pokoju, którego okna wychodziły na tylny dziedziniec. Winnych okolicznościach stanowiłby pogodną dekorację.
Powtarzałem uparcie, że jestem tylko przypadkowym świadkiem. Ale z pytań, którymi zarzucano mnie przez prawie trzy kwadranse, wynikało, iż gliny podejrzewają, że to ja mogłem strzelać, a potem przekazać broń kierowcy białego forda. Już chciałem zażądać wezwania mojego prawnego przedstawiciela. Miałem na myśli Lauren, która była zastępcą prokuratora okręgowego. Wiedziałaby, co robić i jakie kroki podjąć w pierwszej kolejności.
Właśnie w tym momencie powiedzieli mi, że jestem wolny.
Dorothy Levin czekała na mnie na podjeździe przed pałacem. Zapytałem, czy nic się jej nie stało. Zapewniła, że nic, ale nie odwzajemniła się pytaniem o moje samopoczucie. Zaczęła mnie wypytywać o przebieg przesłuchania. Zanim powiedziałem jej cokolwiek, zażądałem, żeby potraktowała moje wyjaśnienia jako „dalsze tło”.
Читать дальше